niedziela, 30 stycznia 2011

Coś na rozgrzewkę

Żyjemy według pewnego rytmu, choć najczęściej sobie tego nie uświadamiamy. W lato zajadamy się lodami i świeżymi owocami, wiosna i jesień to czas warzyw, natomiast zimą jemy bogate treściowo dania na gorąco. A najpożywniejszym, i zarazem do najprostszym do wykonania daniem na gorąco jest zupa.


W ogóle w dziedzinie sztuki kulinarnej wynalazkiem najgenialniejszym jest zupa. Coś, co może być tak proste, że już bardziej nie można, i tak skomplikowane, że trzeba spędzić nad tym pół dnia. Ascetycznie skromne w składniki lub przeładowane treściowo i przyprawowo. Same możliwości wariacji mogą przyprawić o zawrót głowy. Zupy z ryżem, z makaronem, z ziemniakami. Zupy z warzyw i zupy z owoców. Zupy z mięsem, gulaszowe, miksowane, zupy-kremy. Zupy klarowne i zupy zabielane. Zupy kwaśne, ostre, łagodne, i na słodko. Zupy tłuste i zupy dietetyczne. A ile jeszcze jest takich, o których nie pamiętam...

Jeden ciepły posiłek dziennie to niezbędne minimum dla każdego chcącego zachować zdrowy żołądek człowieka. Zupa idealnie spełnia to zadanie. Zwykle gotuje się cały garnek zupy, dlatego też jest niezwykle ekonomiczna, gdyż gotuje się raz na trzy, cztery dni – a potem tylko odgrzewa. Co dla ludzi pracujących poza domem, a takich jest przecież większość, jest bardzo dogodne. Gdy wracają do domu po pracy, zwykle zmęczeni i bez specjalnego zapału, by rzucać się w wir gotowania, zupa, którą wystarczy podgrzać, jest komfortem, za który wysyła się dziękczynienie niebu, a sobie po cichu gratuluje, że miało się na tyle rozsądku w niedzielę popołudniu, by sobie tę zupę ugotować.
  
Możliwe, że tylko mnie, ale zupy zawsze kojarzą mi się z kuchnią mojej Mamy. Zwykły rosół z makaronem, ryż na mleku, barszcz czerwony, krupnik, grochówka, żurek, zupa pieczarkowa i ogórkowa, kapuśniak, pomidorówka – takie zwykłe, może niespecjalnie wymyślne, ale jedyne w swoim rodzaju (bo każdy przecież gotuje po swojemu) zupki.

Muszę się przyznać, że sama rzadko gotuję zupy, ale to dlatego, że zwyczajnie wiem, że choćbym nie wiem jak się starała, zupy Mamy i tak bardziej mi smakują. A do grochówki mojej Mamy to nawet nie podchodzę z próbowaniem, bo to, co moja Rodzicielka potrafi zrobić z grochu, wody i kiełbasy jest absolutną doskonałością, której nie mam żadnej nadziei, by dorównać czy choćby się do niej zbliżyć. Robię więc zupy, których moja Mama nie robiła, albo robiła je rzadko.

Pamiętam, pewnego razu w listopadzie wróciłam ze szkoły do domu. Było jakoś tak po godzinie czternastej. Było zimno, deszczowo, a ja od dwóch dni chodziłam może nie z katarem, ale z „zapowiedzią kataru”. Byłam przemarznięta i głodna, a nikogo nie było w domu. Postanowiłam wykorzystać zatem moją nowa książeczkę z zupami i uraczyć się czymś pożywnym. Przepis, który znalazłam, był idealny na pogodę i moje samopoczucie, a w dodatku prosty i szybki do wykonania, no i wszystkie składniki miałam w domu. Zrobiłam więc sobie tę zupkę i zjadłam. Do dziś potrafię przywołać to przyjemne uczucie ciepła rozchodzące mi się po ciele i rozgrzewające moje kości. A następnego dnia okazało się, że „zapowiedź kataru” też mi przeszła.

Oto przepis na zupę. Prywatnie nazywam ją zupa „cztery”, ale w oryginale nazwa brzmi:


ZUPA CZOSNKOWA HISZPAŃSKA

4 ząbki czosnku
4 łyżki oliwy
4 pomidory
4 cebule
4 szklanki wody
sól, pieprz
4 tosty z chleba pytlowego

Obrany czosnek drobno posiekać i zrumienić na oliwie, wymieszać z obraną i posiekaną cebulą, dodać obrane ze skórki i pokrojone w plasterki pomidory. Dusić do miękkości. Zalać wrzącą wodą, doprowadzić do wrzenia. Zmniejszyć ogień i gotować powoli 5 minut. Przyprawić do smaku solą i pieprzem. Zupa powinna być ostra. Do wazy włożyć usmażone tosty, zalać zupą i natychmiast podawać.

Bon appétit :)!

Źródło:

Zofia Kozłowska: Zupy na każą pogodę, Warszawa 1994, s. 134.

best linux hosting 

sobota, 29 stycznia 2011

Związki między gotowaniem a literaturą

Autorem artykułu jest Katarzyna Dudziuk

Zanim nauczyłam się gotować, nauczyłam się czytać. Zanim otworzyłam moją pierwszą książkę kucharską, przeczytałam całe masy powieści i opowiadań. I z zachwytem odkryłam, że te dwie moje pasje przenikają się i nawzajem uzupełniają.

Książki, jeśli opowiadają jakaś historię, opowiadają ją o ludziach. A ludzie, przez sam fakt, że są ludźmi, muszą jeść. A nawet więcej, historia wcale nie musi być o ludziach, może być o roślinach, albo zwierzętach, gdyż wszystko, co żyje, potrzebuje do egzystencji pożywienia – niezależnie od tego, czym by to pożywienie miało się okazać (swoją drogą, ciekawe, jak wyglądałaby książka kucharska np. korników?)

Najlepszym przykładem, a zarazem książką, przy której czytaniu zawsze robię się głodna, jest „Klub Pickwicka” Karola Dickensa. Przy całym sympatycznym absurdzie członków owego klubu, są oni głęboko ludzcy i doświadczają zwykłych ludzkich uczuć i potrzeb. Dickens praktycznie w każdym rozdziale wspomina o jakimś zastawionym stole, gdzie czekają smażone kurczęta, pieczenie z dzika, pasztety z gołębi, ozory, szynki, raki, łososie, wina, kufle piwa, i, oczywiście, wszechobecny grog. Będąc realistą do szpiku kości, pisarz nie ignorował potrzeb ciała i wyraźnie nie widział nic zdrożnego w suto zastawionym stole.

Aż samemu chciałby się wejść do świata książki, by biesiadować razem z postaciami literackimi. Dlatego uwielbiam książki kucharskie, które odnoszą się do konkretnych książek, albo konkretnych postaci literackich, a z sukcesu komercyjnego tego typu pozycji wnoszę, że nie jestem w tym odosobniona. „Książka kucharska Ani z Zielonego Wzgórza” Kate Macdonald, „Łasuch Literacki” Małgorzaty Musierowicz, „Książka kucharska Jane Austin” Maggie Black i Deirdre Le Faye, czy nawet wydana dla dzieci „Książka Kucharska Kaczora Donalda” – ich popularność wciąż rośnie i ciągle przybywa tego typu książek.

Możliwe, że jest to tylko kwestia moich osobistych odczuć, ale przygotowywanie potraw, o których czyta się w ulubionych książkach, stanowi przedłużenie procesu czytania i wchodzenia w dany świat literacki. Wykonywanie zwykłych czynności w kuchni, takich jak krojenie, czyszczenie, gotowanie, mieszanie, obieranie, smażenie, itp., jeśli odnosiło się do konkretnej postaci literackiej, albo konkretnej książki, albo danego pisarza, zawsze dawało mi niezwykle przyjemną iluzję uczestniczenia w książce, a jednocześnie przeniesienia i nałożenia świata książki na mój własny. Tym sposobem, będąc ciągle w moim mieście rodzinnym, we własnym mieszkaniu, w mojej ukochanej kuchni, byłam jednocześnie z Anią na Zielonym Wzgórzu, z Grekiem Zorbą na Krecie, z Tatianą na pustyni Sonora w Arizonie, z Hansem Castorpem w Davos.

Przepis, który zamieszczam poniżej pochodzi z jednej z moich ukochanych, a jednocześnie stanowiących takie cudowne połączenie literatury z gotowaniem, książek kucharskich. Odnosi się on do jednej z postaci serii książek dla dzieci o Mary Poppins, napisanej przez Pamelę Lyndon Travers, pana Perukki. Książeczki o Mary Poppins przeczytałam mając już lat 16 i od razu zachwycił mnie ten pełen poezji i magii świat. Proponuję, aby każdy sam sprawdził, gdzie zapach i smak tych ciasteczek jest w stanie go przenieść.

CIASTKA MIGDAŁOWE PANA PERUKKI

1 i ½ szklanki mąki

1/3 kostki margaryny

½ szklanki cukru pudru

2 czubate łyżeczki proszku do pieczenia

2 jajka

2-3 łyżki śmietany

50 g migdałów (pół paczki), drobno posiekanych

50 g migdałów całych, obranych ze skórki

skórka otarta z 1 cytryny

1 czubata łyżeczka cukru waniliowego

Mąkę posiekać nożem z margaryną, dodać przesiany cukier puder, proszek do pieczenia, wszystko wymieszać. Wydrążyć dołek, do którego wbić jedno całe jajko i jedno żółtko (białko zachować na potem). Dodać śmietanę, posiekane migdały, skórkę z cytryny, cukier waniliowy i wszystko razem zagnieść. Rozwałkować ciasto na grubość pół centymetra i wykrawać szklanką kółka. Ułożyć je blaszce wyłożonej folią aluminiową. Po wierzchu każdego ciastka rozsmarować odrobinę białka, posypać cukrem kryształem, nakłuć widelcem w kilku miejscach, a na środek wcisnąć jeden migdał. Piec ciastka w temperaturze 180-190°C, aż nabiorą koloru złotego i napełnią cały dom migdałowym zapachem. Zdjąć gorące z blachy i ostudzić na deseczce.

Bon appétit :-)!


Źródło:

Małgorzata Musierowicz, „Ciastka migdałowe pana Perukki”, [W tegoż:] „Całuski pani Darling”, Łódź 1995, s. 32.

http://www.bonappetitcava.blogspot.com

Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

best linux hosting 

piątek, 28 stycznia 2011

„Ohydnie ohydna” sałatka z krabowymi paluszkami

Niektóre dania na stałe wpisują się w życie człowieka. Czasem dlatego, że często je przyrządza, a czasem z powodu okoliczności, w jakich doszło do spotkania – jeśli można określić to jako „spotkanie”. Tytułowe danie to właśnie ostatni przypadek.

Sylwester zeszłego roku był szczególny. Po pierwsze dlatego, że wreszcie udało się A., P. i mnie spędzić go razem (po kilku nieudanych, wcześniejszych próbach). Po drugie, to był mój najlepszy Sylwester – całkowicie niewymuszony, bez żadnej fałszywej radości czy ekscytacji z tak banalnego powodu jak zaczęcie się kolejnego roku. A po trzecie – choć najmniej ważne – po sylwestrowym obżarstwie nie czułam się najlepiej i pół następnego dnia spędziłam jedząc sucharki.

Nie byliśmy tylko we trójkę. Nasi znajomi z Koła Polonistów zapowiedzieli swój udział, tak więc cały dzień spędziliśmy najpierw na zakupach, a potem na przyrządzaniu pyszności, by móc godnie podjąć gości. Ja ugotowałam zupę meksykańską oraz zrobiłam trzy sałatki: z ananasem, z szynką i ze śledziami. A. zrobiła udka z warzywami zapiekane w rękawie (o inspiracji, jaką mi dała tym rękawem, na pewno jeszcze napiszę) oraz sałatkę z paluszkami krabowymi. P., o ile pamiętam, zajmował się pomaganiem nam w krojeniu, otwierał nam słoiki i puszki, obierał cebulę, czosnek i ogórki, ozdabiał po swojemu przygotowane sałatki, zabawiał nas rozmową, dbał o oprawę muzyczną, puszczając nam muzykę Haendla i Roberta Kasprzyckiego, i generalnie był kimś, kogo moja Mama określa „przynieś, podaj, pozamiataj”.

Dlaczego „ohydnie ohydna”? Były z nią kłopoty od początku. Zakupy robiliśmy w ogromnym supermarkecie, gdzie powinno być wszystko. Mimo to, mieliśmy problem ze znalezieniem chińskiego makaronu, a kiedy wreszcie się to nam udało, okazało się, że nie ma makaronu ryżowego w postaci nitek. Były jedynie wstążki, na które A. ostatecznie się zdecydowała, bo stanowczo odmówiła zakupienia makaronu sojowego, który „w nitkach” był. Paluszki krabowe braliśmy na wagę, a że akurat mieli końcówkę towaru, wzięliśmy wszystko, co mieli – i to też okazało się być brzemienne w skutkach.

Samo przygotowanie sałatki nie jest trudne ani czasochłonne. Podgotować paluszki, by się rozmroziły, przygotować i ostudzić makaron, obrać warzywa – tym bardziej, że P. pomagał, gdzie tylko mógł. Końcowy efekt był przyjemny i dla oka i dla nosa. A., co prawda, oznajmiła, że „to nie to”, bo makaron nie jest „w nitkach”, a w ogóle wyszła nieprawdopodobnie duża porcja i kto to teraz zje? Ja i P., uzbrojeni w łyżki, podjęliśmy się degustacji i osobiście od pierwszej łyżki wiedziałam, że „to jest to”. P. natomiast, po pierwszym spróbowaniu, oznajmił głośno: „Ohydna!” i z miejsca pochłonął jeszcze z dziesięć łyżek. A. śmiejąc się podchwyciła „Ohydnie ohydna!” – i tak już się przyjęło, danie zostało nazwane na zawsze.

Poniżej przepis na ową „ohydnie ohydną” sałatkę – z wiedzą i za pozwoleniem mojej A.

„OHYDNIE OHYDNA” SAŁATKA Z KRABOWYMI PALUSZKAMI

1 opakowanie makaronu ryżowego nitki
1 opakowanie paluszków krabowych surimi (jeśli na wagę, to potrzeba 18 takich paluszków)
1 puszka kukurydzy
1 długi zielony ogórek
1 pęczek koperku
4-5 ząbków czosnku
3-4 łyżki majonezu
sól, pieprz

Paluszki rozmrozić (najlepiej wrzucić na chwilę do wrzątku), ostudzić, pokroić na 2-centymetrowe kawałki. Makaron połamać jeszcze w opakowaniu na mniejsze kawałki, następnie przygotować według instrukcji na opakowaniu, ostudzić. Kukurydzę osączyć z zalewy. Ogórek obrać ze skórki, pokroić wzdłuż na cztery części, następnie pokroić wszerz na 2-centymetrowe kawałki. Czosnek obrać i zgnieść w wyciskarce, albo pokroić w drobną kosteczkę. Koperek pokroić. Wszystkie składniki wymieszać w dużej misce z majonezem, doprawić solą i pieprzem do smaku, wstawić na dwie godziny do lodówki, by się „przegryzła”.

Bon appétit :-)!

best linux hosting 

czwartek, 27 stycznia 2011

Warzywo doskonałe

To oczywiście kwestia gustu, niemniej sądzę, że wiele osób zgodziłoby się z moją opinią. Warzywo skromne, powszechne, zazwyczaj wymieniane ze skrzywioną miną, niemniej wszechobecne w każdej kuchni - cebula.

Niedawno wymieniałam z moim przyjacielem uwagi na tematy kulinarne i w pewnej chwili padło pytanie z mojej strony, co mój przyjaciel lubi najbardziej. Odparł, że: ex aequo sernik z kokosem, pleśniak jego Mamy, tort z nutellą i ze śliwkami. Kiedy zadał mi to samo pytanie, zaczęłam się śmiać, a on po chwili sam sobie odpowiedział: ex aequo cebula, czerwona cebula, czosnek. Dalej rozmowa potoczyła się w kierunku określenia, co nasze sympatie kulinarne mówią o nas, ale o wnioskach przemilczę.

Dzięki cebuli przeżyłam studia. Pomijając jej inne zalety, była wówczas tania, a odrobina masła czy oleju do jej podsmażenia zawsze się znalazła. I nie dbam, o czym to świadczy w związku ze mną, ale zawsze lubiłam zapach cebuli, i lubię do dziś. Kiedyś usiadłam z jednym moim kolegą, o którym wiedziałam, że żywił się na studiach podobnie do mnie, żeby powspominać i pośmiać się trochę. Kiedy doszliśmy do cebuli, naturalnie zaczęliśmy rozwodzić się jak dobrze smakuje podsmażona, zwłaszcza kiedy człowiek jest wygłodniały jak student. W pewnym momencie kolega powiedział: "A jeszcze jak czasem była parówka do podsmażenia z tą cebulą!" Na co ja oburzyłam się: "Parówka? Ty burżuju! Kromkę chleba pokrój w kostkę, podsmaż z cebulą i też będzie dobrze!" Znowuż inny mój kolega miał i nadal ma pewną regułę życiową: nie ufa nikomu, kto nie lubi czosnku i cebuli. Że nie wspomnę o moim własnym Ojcu, który zawsze przy krojeniu cebuli roni łzy i powtarza: "Uwielbiam cebulę!".

Dawne czasy studenckie...

Nie wyobrażam sobie mojej kuchni bez cebuli. I nie jest to mój wymysł czy osobiste upodobanie, ale faktyczne możliwości wykorzystania cebuli są przeogromne, i pomijając wypieki słodkie i desery, nie ma chyba za wielu potraw, które mogą się bez niej obejść. Dodaje się ją do zup, do surówek i sałatek, do różnego rodzaju sosów, dipów, maczanek do warzyw, do peklowania, pieczenia, nadziewania, smażenia mięsa, drobiu i ryb, jest nieodłącznym składnikiem różnego rodzaju przystawek, a także może sama stanowić danie główne w postaci np. placków albo nadziewanej cebuli.

O jej właściwościach leczniczych wypowiadać się nie będę, bo nie jestem lekarzem. Niemniej przez całe dzieciństwo słyszałam, że cebula jest bardzo zdrowa, dobra dla serca i układu krążenia, i że kto je dużo cebuli, ten rzadko choruje, bo jest ona naturalnym antybiotykiem. Zapewne ma więcej leczniczych właściwości, ale nawet gdyby ich nie miała, jej uniwersalność w kuchni i tak zapewniłaby jej karierę.

Poniższy przepis dostałam od mojej Mamy, która wyczytała go w jakimś czasopiśmie. Idealna przystawka na przyjęcie, a także dobra przegryzka dla jednej osoby. Ja osobiście nie muszę zapraszać gości, by się uraczyć tym prostym, cebulowym daniem.

CEBULKI W SOSIE KREMOWYM

pół kilo małych marynowanych cebulek (jeśli nie można ich dostać, można użyć szalotek, albo cebul średniej wielkości pokrojonych w kawałki)

wrząca woda

40 g masła

25 g mąki

300 ml wywaru z kurczaka

150 ml mleka

1 łyżka świeżej, posiekanej szałwii lub 1 i 1/2 łyżeczki suszonej szałwii

2 łyżki chudej śmietany

1 łyżka natki pietruszki, posiekanej

sól i pieprz

Włożyć cebulki do miski, zalać wrzącą wodą, odstawić na kilka minut, osączyć (aby było łatwiej je obrać). Obrać cebulki, odcinając końce z korzeniami. Stopić masło w dużym rondlu lub garnku o grubym dnie i smażyć cebulki, aż się lekko zrumienią. Potrząsać przy tym rondlem, żeby podsmażyły się równomiernie (nie mieszać, by ich nie uszkodzić). Zmniejszyć ogień i wsypać do rondla mąkę. Delikatnie podsmażać przez 1-2 minuty, cały czas mieszając. Następnie stopniowo wlać wywar z kurczaka i mleko, nie przerywając mieszania. Doprowadzić do wrzenia, mieszając, aż sos zgęstnieje. Wsypać szałwię i doprawić solą i pieprzem. Zmniejszyć ogień, tak by sos tylko minimalnie wrzał, przykryć rondel i gotować przez około 15 minut, aż cebulki staną się miękkie, od czasu do czasu zamieszać, żeby sos się nie przykleił do rondla (uważać, by nie uszkodzić cebulek). Dodać śmietanę i posiekaną natkę pietruszki, mieszać, spróbować, i jeśli trzeba doprawić. Całość dobrze podgrzać, ale nie zagotowywać. Przełożyć na ogrzany półmisek i podawać.

Bon appétit :-)!

http://www.bonappetitcava.blogspot.com/
 
Artykuł pochodzi z serwisu artykuly.com.pl - Twojego źródła artykułów do przedruku.


best linux hosting

środa, 26 stycznia 2011

Pomidor – owoc czy warzywo?

Katarzyna Dudziuk

Dla naukowców-botaników – oczywiście, owoc. Większość populacji ludzkiej, zapytana znienacka, zapewne powiedziałaby: warzywo. A ja mówię: nieważne, czy owoc, czy warzywo, w każdym razie: niezwykle smaczna, uniwersalna roślina i mój stały towarzysz od kiedy skończyłam 16 lat. 

Jako dziecko byłam okropnym niejadkiem. Potrafiłam godzinami „modlić się” nad talerzem zupy. Mój wujek żartobliwie wspomina, że dzieciństwo przeżyłam na jabłkach i landrynkach pomarańczowych. Nie jadłam wielu rzeczy i kiedy o tym teraz myślę, to żal mnie ściska za te stracone lata. Ale staram się teraz to nadrobić.

Nawet nie wiem, jak ani dlaczego tak się stało, lecz przyszedł taki dzień, kiedy stwierdziłam, że chcę jeść pomidory, maliny i płatki owsiane, że porzeczki, śledzie i wątróbka są pyszne (zwłaszcza jeśli dwoje ostatnich przyrządza się z cebulą) i że od teraz moim obowiązkiem jest nadrobić stracony czas na polu doznań smakowych.

Pomidory najłatwiej weszły do mojego jadłospisu i zagościły tam na stałe, co pewnie wynika z tego, że aby je jeść, wystarczy odrobina soli i pieprzu – a i to nie zawsze jest potrzebne. W moim przypadku, pomidory okazały się istnym dobrodziejstwem, zwłaszcza po moim powrocie ze Stanów. Wtedy właśnie wyszło, że mam za niski poziom potasu, co objawiało się omdleniami pod prysznicem, kiedy puszczałam sobie gorącą wodę. Po uzyskaniu wyników badań, mój Ojciec zalecił: ziemniaki i pomidory – żadnych suplementów. Po dwóch tygodniach diety ziemniaczano-pomidorowej, wyniki badań miałam niemalże wzorcowe.

Pamiętam też pielgrzymkę do Sanktuarium w Fatimie. Mieliśmy przygotowany suchy prowiant, który dobrze spełniał swoje zadanie jako nasze przegryzki i kolacje (śniadania i obiady jedliśmy w hotelu). Jednego razu wybraliśmy się na spacer po Fatimie i weszliśmy do pierwszego lepszego marketu. Spragnieni jakiejś odmiany kupiliśmy 1,5 kg pomidorów, takich zwykłych czerwonych, nie za dużych, jakie można też dostać na każdym rynku latem w Polsce, żółty ser z dziurami i, zdaje się, jakiś pasztet na chleb. W pokoju hotelowym zrobiliśmy sobie kanapki z serem i pomidorem. I po pierwszej kanapce chleb, ser i pasztet poszły w zapomnienie, a my przez pół godziny pochłonęliśmy 1,5 kg pomidorów. To chyba były najlepsze okazy, jakie miałam możliwość skosztować.

Nie chciałabym tu narzekać, ale fakt jest faktem: pomidory, które można było dostać w supermarketach w Anglii smakowały jak papier, a raczej: w ogóle nie smakowały. W przypływie desperacji, kupowałam małe pomidorki koktajlowe, które miały smak pomidora, ale posiadały też tę wadę, że były zwyczajnie za małe. W Anglii słońce rzadko pojawia się zza chmur. Te nieszczęsne pomidory zwyczajnie nie miały jak rosnąć i nabierać słodyczy. Biedne pomidory...

Na szczęście tu w Polsce nie ma takiego problemu. Podaję więc przepis na włoski omlet z pomidorami. Jest to danie raczej na lato, ale to też wpisuje się w obecny klimat opadów śniegu za oknem i tęsknotą za ciepłym, lipcowym słońcem.

FRITTATA Z FENKUŁEM I POMIDORAMI

2 małe bulwy fenkułu

5 pomidorów, obranych ze skórki

1 łyżka oliwy z oliwek

50 g masła

8 jajek

2 łyżki parmezanu, startego

drobno starta skórka z 1 cytryny

2 łyżki siekanego szczypiorku

1 ząbek czosnku, posiekany

sól i pieprz

siekane pędy fenkułu lub koperek do dekoracji

Rozgrzewamy opiekacz do wysokiej temperatury. Rozcinamy bulwy fenkułu wzdłuż na cztery części (zachowujemy zielone pędy). Usuwamy twardy środek i warstwy zewnętrzne, potem cienko kroimy bulwy w plastry. Każdy pomidor kroimy na osiem cząstek i wyrzucamy nasiona. Rozgrzewamy olej i połowę masła na patelni teflonowej o średnicy 25-30cm. Kiedy tłuszcz zacznie skwierczeć, wrzucamy fenkuł i smażymy przez 5 minut na średnim ogniu, aż zmięknie. W tym czasie ubijamy jajka i dodajemy do nich ½ łyżeczki soli, trochę pieprzu, skórkę z cytryny, parmezan i szczypiorek. Wrzucamy czosnek i pomidory na patelnie do fenkułu, całość smażymy jeszcze przez minutę. Doprawiamy odrobiną soli i pieprzu. Wrzucamy resztę masła na patelnię. Kiedy zacznie się pienić, nalewamy ubite jajka (mieszamy, by wszystkie składniki rozprowadziły się równomiernie). Przykrywamy i smażymy na małym ogniu przez 8 minut, aż jajka niemal się zetną. Szerokim nożem rozluźniamy brzegi omletu. Patelnię wstawiamy do opiekacza na 4 minuty, by podpiec omlet (jeśli ktoś nie ma opiekacza, może odwrócić frittatę na patelni, by przysmażyć ją z wierzchu). Zsuwamy omlet na talerz i kroimy na ćwiartki. Dekorujemy i od razu podajemy.

Bon appétit :-)!

Przepis pochodzi z dwutygodnika „Świat Kuchni. Samouczek dobrego gotowania” wydawanego przez „Marshall Cavendish. Polska Sp. z o.o.” w latach 1997-2000, z działu: „Dania z jaj oraz dania jarskie”, strona 42. 

Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl


wtorek, 25 stycznia 2011

Gdzie kucharek cztery...

Autorem artykułu jest Eryka

Niewielka różnica, niż gdyby byłoby ich sześć. Zwłaszcza jeśli te kucharki są młode, dopiero uczą się gotować, są studentkami i nie mają za dużych funduszy, a właśnie postanowiły spędzić wieczór i razem coś ugotować.

Historia ta miała miejsce na drugim roku moich studiów, po sesji zimowej. Było nas dokładnie cztery dziewczyny, które trzymały się razem, wspierały się nawzajem i razem też świętowałyśmy nasze małe i wielkie zwycięstwa. A ponieważ zaliczenie kolejnej sesji przez nas wszystkie w terminie było sukcesem, który rzadko miał miejsce, postanowiłyśmy to uczcić.

Wybór dania pozostawiono mnie. Wybrałam więc przepis na potrawę, której nigdy w życiu nie robiłam i która pochodziła z książki kucharskiej napisanej przez pisarkę pochodzącą z Chile. Moja decyzja została zaakceptowana i wspólnie wybrałyśmy się na zakupy. I w tym momencie zaczyna się historia mojej pierwszej katastrofy kulinarnej - mojej, bo przepis był ode mnie i w sumie to ja przewodziłam temu gotowaniu.

Rzecz polegała na tym, że pewnych składników nie mogłyśmy dostać, a inne były dla nas za drogie. O ile zamienienie ryżu arborio na zwykły ryż, czy grzybów portobello na pieczarki chyba nie mogło robić wielkiej różnicy, to jednak zamiana białego wina na wytrawne martini (bo było w promocji), jak również zamiana rozmarynu na zioła prowansalskie różnicę zrobiły i to - proszę mi wierzyć - ogromną!

Zebrałyśmy się w sobotni wieczór na stancji którejś z nas i przystąpiłyśmy do dzieła. Praca w sumie szła całkiem sprawnie, wymieniłyśmy się przy garnku, by mieszać. Słuchałyśmy Macy Gray, śpiewałyśmy razem z nią "I try", dużo się śmiałyśmy, a ryż beztrosko wchłaniał bulion i martini i nic nie wskazywało na to, że coś może być nie w porządku.

Zatem nadeszła to chwila. Muszę powiedzieć, że dziewczyny zachowały się jak prawdziwe przyjaciółki. Każda z nich zjadła co najmniej pół talerza twierdząc, że risotto jest bardzo dobre, ale bardzo sycące. Ja nie byłam taka wyrozumiała. Po trzech łyżkach odsunęłam od siebie talerz czując, że chyba zapadnę się ze wstydu pod ziemię.

Nie doceniłam jednak dziewczyn. Ściągnęły mnie z krzesła na podłogę, gdzie umieściłyśmy się wygodnie z napojami i rozpoczęły się nasze niekończące się, godzinne, nocne rozmowy - jedne z wielu, w jakich na studiach brałam udział. Temat risotta, jeśli był poruszany, to tylko z kontekście, że "było to naprawdę dobre". A potem, kiedy już wstyd mi trochę minął, wszystkie zgodnie przyznawałyśmy, że danie byłoby dobre, "gdyby nie martini".

Do dziś dnia nie zrobiłam tego risotta. Choć teraz już bym mogła, bo grzyby portobello można dostać w dużych supermarketach, rozmaryn hoduję sobie na parapecie, suszony też w sklepach jest, no i nic, absolutnie nic nie skłoniłoby mnie dzisiaj, by białe wino w potrawie czymkolwiek zastępować. Ale potrzebuję jakiejś wielkiej okazji. Może w wakacje, kiedy przyjaciele zjadą się do mnie...

Tymczasem zachęcam do wypróbowania przepisu na risotto - podaję go niżej. Oryginalna postać - prosto z książki. I osobista rada: trzymać się przepisu tak ściśle, na ile się da.

RISOTTO WEDŁUG LORI

1 filiżanka ryżu arborio

1 filiżanka posiekanych pieczarek

1 filiżanka posiekanych grzybów portobello

3 filiżanki bulionu z warzyw

2 łyżki masła

4 łyżki oliwy z oliwek

3 łyżki drobno posiekanej cebuli

pół filiżanki tartego parmezanu

1 łyżka utartego czosnku

1 łyżeczka oliwy z oliwek aromatyzowanej truflami (dowolnie)

pół filiżanki białego wina

1 łyżeczka posiekanego rozmarynu

pół łyżeczki świeżo startej gałki muszkatołowej

sól

Podgrzej bulion i zdejmij go z ognia. Na patelni rozgrzej 3 łyżki oliwy i 1 łyżkę masła i podsmaż cebulę, czosnek, pieczarki i pozostałe grzyby. Odłóż na oddzielny talerz. Na tej samej patelni na pozostałej łyżce oliwy i łyżce masła podsmaż delikatnie ryż z dodatkiem rozmarynu i gałki muszkatołowej, a następnie powoli dodaj bulion. Ryż powinien się gotować na wolnym ogniu pod przykryciem i należy go od czasu do czasu zamieszać. Po upływie 20 minut dodaj grzyby i pieczarki. Zamieszaj, wlej pozostały bulion i wszystko razem gotuj jeszcze przez kolejne 10 minut, często mieszając. Kiedy ryż jest już miękki (nie może być zbyt suchy), wlej do niego pół filiżanki wina i oliwę truflową i pogotuj jeszcze przez parę minut. Ewentualnie dosól. Zdejmij z ognia, posyp tartym serem i podawaj gorące risotto.

Bon appétit :-)!

Przepis pochodzi z książki Isabel Allende "Afrodyta" wydanej przez wydawnictwo "MUSA SA" w 2001r.


Artykuł pochodzi z serwisu Publikuj.org.

best linux hosting


poniedziałek, 24 stycznia 2011

O chlebie część 2, czyli francuskie bułeczki w Anglii

 Katarzyna Dudziuk

Tęsknota za smakiem chleba nie jest wymysłem literatury. Zazwyczaj nikt się nad tym nie zastanawia, bo i po co, skoro codzienna obecność chleba na stole i w każdym sklepie jest faktem. Ale wystarczy wyjechać na dłużej...

W USA spędziłam ponad rok. Potrzebę na chleb zaspokajałam kupując go w polskim sklepie, lub też, kiedy nie miałam czasu jechać do sąsiedniego miasta, by go nabyć, kupowałam bajgle w amerykańskich supermarketach – a trzeba przyznać, że ich wybór smakowy był bardzo duży: zwykłe bez dodatków, z rodzynkami, z solą kamienną, moje ulubione z kminkiem, z makiem, jajeczne, czekoladowe, z lukrem, i pewnie wiele innych, o których już nie pamiętam. Chleb w polskim sklepie był sprowadzany i rzadko kiedy trafiałam tam, kiedy był świeży, za to bajgle były świeże zawsze. Wielką pomocą też były bułeczki, które serwowała restauracja, w której pracowałam. Nie mam pojęcia, skąd one pochodziły, ale w smaku były zupełnie jak polskie kajzerki.

Mimo to, kiedy wróciłam do kraju, jeszcze nie zdążyliśmy dojechać do domu, a już zdążyłam uprosić Ojca, by się zatrzymał przy piekarni, aby kupić chleb. Do dziś pamiętam, że z radości chciałam zapłacić przy kasie dolarami, bo z rozpędu wyciągnęłam portfel, a nie miałam jeszcze polskiej waluty.

Potem przez jakiś czas mieszkałam w Anglii, w hrabstwie West Yorkshire. Tam również były polskie sklepy i tym razem w mieście, w którym mieszkałam. Było tam tak wiele Polaków, że z czasem sklepy prowadzone przez Pakistanów także zaczęły tworzyć działy z polskimi produktami i tam również można było dostać polskie pieczywo. Miało ono zwykle już dwa, trzy dni, ale najważniejsze, że w ogóle było. Natomiast chleb angielski...

Gwoli wyjaśnienia dodam, że chodzi mi o chleb tostowy. Nie jestem mocno wybredna, zostałam nauczona, by nie wybrzydzać przy jedzeniu. Ale kiedy spróbowałam tego tostowego chleba, dostałam nie tylko rozstroju żołądka, ale i nerwów. Możliwe, że zwyczajnie nie byłam do niego przyzwyczajona, ale po spróbowaniu nie widziałam ani jednego powodu, bym miała się do niego przyzwyczajać.

Pobyt w Anglii miał tę zaletę, że lot samolotem do Polski zajmował dwie i pół godziny. Możliwe więc były w miarę częste i regularne wizyty w domu, a co za tym idzie – domowe jedzenie. Jednakże, większość czasu spędzałam w Anglii i tam prowadziłam moje małe gospodarstwo. Myślę, że chwila, w której zdecydowałam się sama piec pieczywo, musiała przyjść prędzej czy później.

Za którąś wizytą w domu znalazłam książkę, którą kupiłam w czasach, kiedy namiętnie się odchudzałam, napisaną przez Francuzkę, która mieszka obecnie w Nowym Jorku. W tej książeczce znalazłam idealne rozwiązanie na moją potrzebę świeżego pieczywa. W dodatku przepis jest bardzo prosty, a składniki można dostać wszędzie. Rozpoczęłam więc produkcję bułeczek jogurtowych, nie tylko dla siebie, ale zanosiłam je również do przyjaciół na „proszone” przyjęcia. Pewnego razu omal nie spadłam z krzesła ze śmiechu, kiedy jeden mój kolega – gdy się dowiedział, że bułeczka, którą właśnie je, została upieczona może przed dwoma godzinami – oglądał ją z niedowierzaniem, a następnie wetknął w nią widelec, by sprawdzić, czy aby na pewno jest świeża.

Poniżej przepis na bułeczki – mój ratunek w Anglii.

BUŁECZKI Z MAKIEM

1 jajko

1 łyżka stołowa wody

1 i 1/3 szklanki zwykłego jogurtu (ja zawsze używałam jogurtu greckiego)

4 łyżki stołowe oliwy

2 i ½ szklanki nieprzesianej mąki

2 łyżki cukru

1 łyżeczka soli

1 łyżka stołowa proszku do pieczenia

1 łyżka maku

Rozmącić jajko z wodą. Odstawić. Ubić jogurt z oliwą na gładką masę. Przesiać mąkę z cukrem, solą i proszkiem do pieczenia. Zrobić dołek i wlać do środka mieszankę jogurtu z oliwą. Wymieszać końcami palców do całkowitego połączenia z mąką. Wyrabiać, aż ciasto nie będzie przywierało do palców i uzyska gładką konsystencję. Rozgrzać piekarnik do 220°C. Uformować 12 kulek i ułożyć na pergaminie (ja używam folii aluminiowej i też jest w porządku). Posmarować rozbełtanym jajkiem i posypać makiem. Ostrym nożem naciąć na krzyż wierzch każdej bułeczki. Piec przez 30 minut albo dopóki bułeczki nie nabiorą złocistej barwy. Smaczne są ciepłe, ale można oczywiście podawać je ostudzone do temperatury pokojowej.

Bon appétit :-)!

Przepis pochodzi z książki Mireille Guiliano "Francuzki nie tyją. Sekret jedzenia dla przyjemności" wydanej przez "Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz" w 2005r.


http://www.bonappetitcava.blogspot.com/

Artykuł pochodzi z serwisu http://artelis.pl/

best linux hosting

niedziela, 23 stycznia 2011

O chlebie

Katarzyna Dudziuk 

To jedna z takich rzeczy, o których mówi się zmienionym głosem. O której nawet nie trzeba wiele mówić. Odwieczny symbol i szara codzienność. To, co najpożywniejsze z płodów ziemi i najlepsze z człowieka. Zwykły, powszedni chleb.


Istnieje wiele rzeczy na świecie, bez których spokojnie mogę się obejść w codziennym życiu i nawet tego nie zauważam. Posiadanie samochodu czy telewizora, wypady na weekend do Paryża, cotygodniowe wizyty u fryzjera czy kosmetyczki, itp. – wszystkie te rzeczy – aczkolwiek miłe – nie są mi niezbędne w życiu, a brak ich nie wpływa w najmniejszym stopniu na jakość moich dni i nocy.


Czego nie mogę powiedzieć o chlebie. Pomijając już czysto kulinarny aspekt problemu – są w moim życiu „miłości nabyte”, jak: kawa, pomidory, laptop, komórka, owoce morza, książki, muzyka fortepianowa, papier. Rzeczy, które może kiedyś nie były mi potrzebne do szczęścia, ale teraz są, choć nie muszę się nimi cieszyć koniecznie każdego dnia.


Ale istnieje jedna rzecz, bez której nie umiem się obejść na codzień (że nie wspomnę, że nie chcę i nie życzę sobie się obywać): chleb. Szczerze mówiąc, nie pamiętam, by w moim życiu kiedykolwiek go nie było, bym kiedykolwiek żyła bez świadomości istnienia chleba. Nawet w trudnych czasach mojego dzieciństwa chleb był jedną z podstaw codziennego żywienia, choć, oczywiście, było go mniej i musiał starczyć na dłużej, niż jest to konieczne obecnie.


Jeśli istnieje jedna, jedyna rzecz, która jest wynalazkiem i tworem człowieka, a o której nie można wymienić nawet jednej złej cechy, to jest nią chleb. Słyszałam głosy, że chleb jest tuczący (jako ta „zła” cecha). Owszem, chleb może być tuczący, jeśli jedzony w nadmiarze. Co można powiedzieć o każdym produkcie spożywczym – wszystko w nadmiarze tuczy lub szkodzi.


Wiem, że wiele diet odchudzających zaleca ograniczenie lub zupełne wyłączenie chleba z codziennego żywienia. Biorąc pod uwagę, że żyjemy w normalnym kraju, gdzie problem masowej śmierci głodowej nie istnieje, i – bo jakże by inaczej – tabelę kaloryczności, mogę zrozumieć logikę takich zaleceń w dietach odchudzających. Jednakże – jak mówi jedno powiedzonko – punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Czasem dobrze jest się postawić w sytuacji innych ludzi, w tym przypadku: w sytuacji człowieka głodnego. Ktoś, dla kogo głód jest codziennością, nie będzie myślał o kaloryczności – dla niego przysłowiowa kromka chleba będzie ratunkiem i zbawieniem.


Dla mnie chleb jest wyrazem harmonii świata przyrody i świata ludzi, gdyż powstaje po połączeniu tego, co daje nam ziemia oraz pracy i wysiłku człowieka. Jest też symbolicznym wyrazem miłości człowieka do człowieka, gdyż dzieląc się chlebem, człowiek daje drugiemu środek do podtrzymania życia, czyli symbolicznie mówi „chcę, żebyś żył”.


Nie ma teraz potrzeby pieczenia chleba w domu, każdy sklep spożywczy ma go w swoim asortymencie. Niemniej, od czasu do czasu miło jest napełnić cały dom zapachem pieczonego, świeżego chleba. Poniżej więc zamieszczam prosty przepis na domowy chleb. Dostałam go od mojej szefowej Agnieszki, właściwie wyprosiłam po tym, kiedy raz przyniosła go do pracy „na spróbowanie”. Podaję go tak, jak go dostałam - w dokładnym, „oryginalnym” brzmieniu.


ZACZYN


1 dzień – 1/3 szklanki mąki żytniej chlebowej + 1/3 szklanki ciepłej wody – wymieszać w wysokiej misce, przykryć ściereczką i zostawić w ciepłym miejscu.

2 dzień – ¼ szklanki mąki + ¼ szklanki wody, dosypać i wymieszać.

3 i 4 dzień – tak samo.

5 dnia zaczyn powinien mieć bąbelki i zapach kwasu.

Pierwsze pieczenie proponuję z ½ porcji – patrz przepis chleb.


CHLEB


1 kg maki tortowej

1 kg mąki żytniej

1 szklanka otrąb pszennych

1 szklanka ziaren słonecznika

1 szklanka siemienia lnianego

1 szklanka płatków owsianych – zwykłych

3-4 pełne łyżeczki soli kamiennej

2l ciepłej wody (z kranu)

zaczyn


Zaczyn (8 łyżek) oraz wszystkie składniki wymieszać dokładnie. Z tego ciasta odłożyć 8 łyżek (jako zaczyn) do słoika i trzymać w lodówce (może stać 2-3 tygodnie) – nie dokręcać słoika, bo zaczyn rośnie. Przygotować 3 blaszki keksówki, wysmarować olejem i wyłożyć ciasto (ja wykładam blaszki papierem do pieczenia dwustronnie silikonowanym). Przykryć ściereczką i odstawić na 6-7 godzin do wyrośnięcia. Gdy wyrośnie posmarować wierzch olejem. Wstawić do zimnego piekarnika. Piec 1 godzinę 20 minut w temperaturze 180-200°C. Po wyjęciu z piekarnika wierz chleba posmarować wodą. Pozostawić w blaszkach 15 minut. Studzić odwrócony do góry spodem.


Bon appétit :-)!


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

best linux hosting

sobota, 22 stycznia 2011

Na początku były ciastka rubinowe...

 Eryka

Każdy rozpoczyna swoją przygodę kulinarną w inny sposób. W moim przypadku "pierwszy raz" naznaczył dalszy rozwój wypadków. Pierwszą rzeczą, jaką sama, bez pomocy i z własnej inicjatywy zrobiłam w kuchni do jedzenia, były ciastka. Nie pierwsze lepsze z brzegu, tylko ciastka rubinowe Ani z Zielonego Wzgórza.

Podczas któryś wakacji Mama sprezentowała mi książkę kucharską napisaną przez wnuczkę Lucy Maud Montgomery, autorki kilku książek o przygodach najlepiej znanego rudzielca wśród żeńskiej części populacji czytelniczej. Byłam wówczas w wieku, w którym już dawno wyrosłam z książek o Ani, ale akurat wtedy zaczęłam czuć niejasne ciągoty w stronę kuchni. Można powiedzieć, że Mama wbrew sobie wyświadczyła mi przysługę.

Moja Mama świetnie gotuje. Ale nie lubi tego robić. Chyba ma to coś wspólnego z faktem, że jak byliśmy z moim rodzeństwem mali, byliśmy nieco wybredni, co owocowało często tym, że biedna kobieta musiała gotować dwa obiady na jeden dzień. A poza tym pracować, zajmować się nami i mężem, utrzymywać dom w czystości, i przy tym wszystkim nie zwariować, tak że w końcu prace domowe jej obrzydły, a gotowanie chyba najbardziej. Dlatego właśnie, dopóki nie tupnęłam nogą i nie postawiłam stanowczego "veto", wszelkie moje próby podjęcia jakiegokolwiek gotowania były udaremniane, a ja sama byłam bezceremonialnie przeganiana z kuchni słowami: "Jeszcze zdążysz się w życiu nagotować!".

Godziłam się na to potulnie aż do tamtego lata. Pewnego dnia po prostu oznajmiłam, że skoro mam już moją pierwszą książkę kucharską, to zamierzam zacząć jej używać. Wyjęłam stolnicę, przygotowałam wszystkie składniki i wałek do ciasta, włączyłam piekarnik i przystąpiłam do robienia ciastek.

Myślę, że część przyjemności z pieczenia i gotowania ludzie czerpią ze świadomości, że oto stworzyli coś nowego, a także z tego, że zrobili to sami, własnymi rękami. Po połączeniu kilku składników powstało coś nowego, coś innego, coś potrzebnego. Chyba żadna inna z form działalności ludzkiej nie zawiera w sobie tylu podobieństw do magii i czarowania. Tak więc, abrakadabra, kucharzenie faktycznie potrafi przenieść w stan ducha, w którym wierzy się jeszcze w czary, a nawet samemu umie się czarować - czego dowodem jest zawartość garnka. Sądzę, że nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy po wrzuceniu wszystkich składników do makutry, po jakichś dziesięciu minutach wyrabiania ich widelcem, ciasto zaczęło robić się zwarte i elastyczne. Spójrzcie tylko do mojej makutry, to ja to zrobiłam!

Rubinowe ciastka były pierwsze, ale zdecydowanie nie ostatnie. Jeśli mogłabym wybrać coś, co lubię przygotowywać najbardziej, to tym czymś byłyby właśnie ciastka. Czekoladowe, orzechowe, migdałowe, piernikowe, z kremem, owsiane, owocowe - wszelkie, jakie istnieją. Jeśli chcę zająć czymś ręce, ażeby umysł mi nieco odsapnął, to niewątpliwie zabiorę się do robienia ciastek. Bo nic na świecie nie jest w stanie tak mnie uspokoić, jak wycinanie, sklejanie, ozdabianie, wyciskanie, ogólnie rzecz biorąc - jak mówi moja Mama - "diablenie się" z ciastkami.

Rubinowe ciasteczka do popołudniowej herbaty

2 szklanki przesianej mąki
4 łyżeczki proszku do pieczenia
2 łyżki stołowe cukru
1/2 łyżeczki soli
1/2kostki masła roślinnego
3/4 szklanki mleka
słoik dżemu wiśniowego

Nagrzać piekarnik do temperatury 220°C. Przesiać mąkę, wsypać do dużej miski, dodać proszek do pieczenia, cukier i sól, wymieszać wszystko widelcem. Dodać masło roślinne, drobno posiekać nożem. Wlać mleko i wyrabiać widelcem tak długo, aż ciasto da się uformować w miękką kulę. Położyć kulę z ciasta na stolnicy posypanej mąką, zagnieść 12 razy. Posypać mąką wałek do ciasta i rozwałkować ciasto do grubości 5mm. Dużą foremką powycinać krążki z ciasta, jeden obok drugiego. Robić to jednym zdecydowanym ruchem, nie kręcić foremką. Szpatułką przenieść połowę krążków na blachę wyłożoną folią aluminiową, układać je w odstępach 2 i 1/2 cm. Małą foremką wyciąć środki w pozostałych krążkach. Powstałe w ten sposób pierścienie ułożyć szpatułką na krążkach leżących na blasze (tutaj moja uwaga: ja zawsze smaruję te krążki białkiem jajka, ażeby oba placuszki na pewno się skleiły). W tym miejscu znów odstąpię od oryginalnego przepisu: książka podaje, żeby nałożyć dżem łyżeczką na ciastka przed pieczeniem. Ja natomiast zawsze nakładałam go po pieczeniu. Pozostawiam w gestii czytających, w jakiej formie przygotują własne ciastka. Idźmy dalej. Piec ciastka pół godziny na środkowym poziomie piekarnika, dopóki nie urosną i nie nabiorą złocistej barwy. Wyjąć blachę z piekarnika, używając rękawic kuchennych. Metalową szpatułką szybko zdjąć ciasteczka z blachy. Jak wcześniej mówiłam, ja napełniam ciastka dżemem po pieczeniu, przy pomocy łyżeczki do herbaty i wykałaczki.

Bon appétit :-)!

Przepis pochodzi z książki Kate Macdonald "Książka kucharska Ani z Zielonego Wzgórza" wydanej przez "Naszą Księgarnię" w 1994r.

www.bonappetitcava.blogspot.com

---

Artykuł pochodzi z serwisu Publikuj.org.

best linux hosting

piątek, 21 stycznia 2011

Smaki USA, czyli Prowansja po amerykańsku


Po moim ponad rocznym pobycie w Stanach Zjednoczonych zostało mi wiele wspomnień kulinarnych. Lecz kiedy próbuję przypomnieć sobie choć jedną stricte amerykańską potrawę, którą się tam nauczyłam przyrządzać - no cóż, powiedzmy po prostu, że w USA uczyłam się gotować "po prowansalsku".

Z Norwalk, Connecticut, USA wywodzi się wiele moich upodobań kulinarno-smakowych. Przede wszystkim kawa, smażone w panierce kalmary, w ogóle miłość od pierwszego smaku do wszelkiego rodzaju owoców morza - z krewetkami na czele, bajgle z kminkiem, popcorn wyłącznie solony, i wiele innych. Jedzenie w amerykańskich w restauracjach wcale nie jest droższe, niż gotowanie w domu, i to, iż odkryłam, że uwielbiam chodzić do restauracji i kawiarni, też jest zasługą tego kraju. Jednakże kiedy myślę o moim własnym gotowaniu, nieodmiennie nasuwa mi się jedno słowo: Prowansja.


Wszystko wzięło się z tego, że bardzo pilnie starałam się wówczas nauczyć angielskiego i że - niestety - dla mnie książka kucharska musi mieć fotografie. Uczyłam się w najlepszy, sprawdzony przeze mnie sposób, czyli poprzez czytanie. Udałam się do księgarni, aby nabyć książkę kucharską i wraz z nią poszerzać moje kulinarne horyzonty i angielskie słownictwo. Nie wiem, czy szukałam w złym miejscu, czy rzeczywiście tak faktycznie było, ale nie znalazłam ani jednej książki z kuchnią typowo amerykańską, gdzie byłyby również zdjęcia dań. Znalazłam za to książkę napisaną po angielsku o kuchni prowansalskiej, w dużym formacie, na ładnym kredowym papierze, ze zdjęciami nie tylko jedzenia, ale i okolic Prowansji. Czy mogłam się oprzeć?


Następnych kilka dni spędziłam próbując przetłumaczyć przepisy na język polski. Dziś jak otwieram tę książkę, co rusz napotykam napisane na marginesach stron tłumaczenia słów, czy całe zdania. Nie uczę się angielskiego teraz tak desperacko jak wtedy, i szczerze mówiąc, gdy czasem patrzę na jej okładkę, zastanawiam się, czy rzeczywiście w tej księgarni nie było książek kucharskich z kuchnią amerykańską, czy po prostu, kiedy zobaczyłam TĘ okładkę, zwyczajnie zrezygnowałam z dalszych poszukiwań.


Jak już mówiłam, jedzenie "na mieście" w Stanach nie jest drogie, i w sumie można by się zastanawiać, czemu w ogóle brałam się za gotowanie. Otóż, mój brat, mimo okazjonalnych wypadów do restauracji, był zdecydowanym zwolennikiem jedzenia domowego. Po pracy wolał jechać do domu, by zjeść obiad, a nie od razu się myć i przebierać do wyjścia na miasto. Po wyczerpaniu wszystkich moich "domowych" przepisów, stwierdziłam, że trzeba nam obojgu odmiany i dlatego właśnie udałam się do księgarni, aby nabyć książkę kucharską. Mojemu bratu było wszystko jedno, z której części świata pochodził przepis, jeśli tylko danie zawierało mięso.


Przedstawiam tutaj właśnie takie danie z mięsem. Tłumaczenie przepisu jest moje własne - robocze, uzupełnione także moimi doświadczeniami praktycznymi w przygotowaniu tej potrawy. Po francusku nazywa się ona wdzięcznie "Supremes de Volaille aux Asperges". Po angielsku - już mniej poetycko - "Chicken breast with asparagus". A w moim tłumaczeniu - po prostu:


Piersi z kurczaka ze szparagami


4 pojedyncze piersi z kurczaka


3 łyżki posiekanej świeżej natki pietruszki


2 łyżki posiekanej świeżej kolendry


2 łyżki posiekanej świeżej mięty


1 łyżka posiekanego świeżego tymianku


20 łodyg szparagów


60 g niesolonego masła


sól i świeżo zmielony pieprz do smaku


250 ml wody


3 łyżki oliwy z oliwek


Umyć i wysuszyć piersi z kurczaka. Wyłożyć pietruszkę, kolendrę, miętę i tymianek na deskę do krojenia lub na duży talerz. Dokładnie wymieszać, obtoczyć piersi z kurczaka w ziołach i zostawić, by postały około godziny przed samym gotowaniem (Mogą stać dłużej, ale muszą zostać schłodzone w lodówce, a potem przed gotowaniem przywrócone do temperatury pokojowej). W międzyczasie, jeśli łodygi szparagów są grube, obierać je nie dalej niż około 5 cm od końcówek i odłamać twarde końce. Położyć szparagi na patelni, dodać masło, przyprawić nieco solą i pieprzem i wlać wodę. Przykryć patelnię i odstawić na razie na bok. W drugiej dużej patelni rozgrzać oliwę z oliwek. Kiedy patelnia jest już gorąca, położyć piersi z kurczaka i smażyć, aż spód zbrązowieje, czyli około 3 minut. Odwrócić piersi, przyprawić solą i pieprzem, zmniejszyć ogień do średniego, i smażyć, aż druga strona będzie brązowa, a cała pierś nieprzezroczysta, czyli około 3 minut. Kiedy piersi są w połowie usmażone, postawić patelnię ze szparagami na dużym ogniu i doprowadzić zawartość do wrzenia. Odsunąć nieco pokrywkę i gotować, aż woda w połowie wyparuje, a szparagi będą ugotowane, około 3 minut. Używając szczypiec lub dużej łyżki z otworami, przenieść szparagi na ogrzane pojedyncze talerze, zachowując sos w patelni. Przenieść piersi z kurczaka na talerze, ułożyć je obok szparagów. Postawić patelnię użytą do kurczaka na średnim ogniu, dodać wodę ze szparagów i gotować do wrzenia, cały czas mieszając i skrobiąc z patelni wszystkie zbrązowiałe części kurczaka, które tam mogły zostać, aż powstały płyn będzie zredukowany do konsystencji lekkiego sosu. Spróbować i dodać odpowiednio soli i pieprzu. Polać piersi z kurczaka sosem i podawać natychmiast.


Bon appétit :-)!

Przepis pochodzi z książki Diane Holuigue "Savoring Provence" wydanej przez wydawnictwo "Oxmoor House" w 2002r.

http://www.bonappetitcava.blogspot.com
 

Artykuł pochodzi z serwisu artykuly.com.pl - Twojego źródła artykułów do przedruku. 

best linux hosting

czwartek, 20 stycznia 2011

Moja historia kawy

Katarzyna Dudziuk

Nic na świecie nie smakuje mi lepiej, niż pierwszy łyk kawy z mlekiem zaraz po przebudzeniu. Każdy dzień zaczynam kawą i nie wyobrażam sobie, aby mogło być inaczej. A jednak był taki czas w moim życiu, kiedy piłam kawę tylko raz w roku...

Urodziłam się w czasach, kiedy niczego nie można było kupić bez kartek, a różnice w statusie majątkowym społeczności zwyczajnie nie istniały, bo wszyscy mieli tyle samo – czyli nic. Kawa w domu pojawiała się rzadko i raczej były to chwile, kiedy któreś z rodziców miało imieniny, albo też przyjechała jakaś rodzina z zagranicy. Ponieważ piła ją tylko Mama, starczało jej zwykle na dłuższy okres czasu. Oczywiście, była to kawa ziarnista, którą trzeba było mielić. Mieliśmy jakiś stary młynek do kawy, który nawet był elektryczny, i jak dziś pamiętam – w kolorze pomarańczowym. Kiedy w wieku sześciu lat opanowałam już trudną sztukę mielenia kawy – która polegała głównie na naciśnięciu jednego guzika i trzymanie go w ten sposób przez jakiś czas – Mama pozwalała mi czasami przygotować jej kawę do zaparzenia, co z kolei mnie pozwalało czasem wykradać ziarenka kawy, by potem je sobie chrupać.

Czasy, jak wiadomo, zmieniły się, i kiedy poszłam do szkoły średniej, wszędzie już można było kupić kawę, i to nie tylko w ziarnach, ale i od razu mieloną, a także rozpuszczalną. Mama nabrała zwyczaju pić kawę codziennie, a nie tylko, kiedy przychodzili goście. Całe życie piła kawę „plujkę”, tzn. kawę mieloną, zalewaną bezpośrednio wodą. Taka była kawa, jaką piłam po raz pierwszy w życiu, i muszę powiedzieć, zachwycona nie byłam. Smak mi nie odpowiadał, a poza tym irytowały mnie drobinki kawy, które przy piciu właziły mi w zęby.

Bez żalu więc pożegnałam się kawą – choć nie tak zupełnie do końca. Kawa na mnie wówczas bardzo mocno działała, więc piłam ją raz w roku, ale za to cały dzbanek. Rokrocznie miałam poprawkę z języka angielskiego, tak więc w noc przed pytaniem robiłam sobie dzbanek kawy, wypijałam go wieczorem i całą noc bez problemu wbijałam sobie do głowy oporne wtedy dla mnie informacje.

Trudno mi w to dziś uwierzyć, ale na studiach też nie zaczęłam pić kawy – choć piły ją wszystkie moje współlokatorki. Jak każdy student, miałam kilka zarwanych nocy przed egzaminami. Pamiętam nawet taką sesję, kiedy nie spałam przez dwie noce pod rząd, bo przez trzy dni pod rząd miałam egzaminy. Ale kawy w tych wspomnieniach nie ma – choć naprawdę się zastanawiam, jak mi się udało przetrwać bez kofeiny.

Kawę zaczęłam pić po studiach, kiedy pojechałam do USA. Nie mówiłam za dobrze (a właściwie: to prawie wcale) po angielsku i większość rzeczy napawała mnie przerażeniem. Znalazłam pracę w greckiej restauracji, najpierw jako tzw. bus girl (czyli dziewczyna sprzątająca stoliki), później – kiedy poduczyłam się języka – zostałam kelnerką. Wszyscy byli dla mnie bardzo mili, ale na początku na niewiele mi się to przydało, bo nie rozumiałam większości tego, co do mnie mówili. Spędzałam tam większość dnia, ale bardzo często było tak, że nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, czym zająć ręce. Tak więc zajmowałam się piciem kawy.

W tej restauracji był zupełnie magiczny ekspres ciśnieniowy do kawy. Zwykłą kawę, bez żadnych specjalnych właściwości, przekształcał w napój bogów. Piłam ją z mlekiem codziennie, dwa, trzy kubki, i zanim się obejrzałam, kawa pojawiła się w mojej własnej kuchni i w moim rozkładzie dnia jako pierwsza rzecz, o jakiej myślałam po podniesieniu się z łóżka.

Moje przywiązanie do kawy przetrwało. A zamiłowanie do smaku kawy zdecydowanie wzrosło. Nadal wolę nie zbliżać się kawy „plujki”, ale kawę w każdej innej postaci jestem w stanie pić przez cały dzień. Lubię kawę na ciepło i na zimno, lubię likiery kawowe, uwielbiam „kawówkę” – nalewkę robiona przez moją najlepszą przyjaciółkę, lubię, kiedy biszkopt w torcie jest nasączony kawą, lubię ciasta i torty kawowe – słowem, lubię kawę w każdej postaci (prócz „plujki”). Choć – że powtórzę to, co już wcześniej powiedziałam – nic na świecie nie jest w stanie przebić smaku pierwszego łyku zwykłej kawy z mlekiem, wziętego zaraz po obudzeniu.

Podaję tu przepis na moją ulubioną kawę na zimno. Jest doskonała w upalne dni, kiedy człowiekowi brakuje energii.

Chłodzący napój mokka

1 szklanka zaparzonej mocnej kawy
4 łyżki stołowe czekolady w proszku
1 szklanka zmrożonego mleka
150 ml śmietanki
4 kulki lodów czekoladowych

Wsypać czekoladę w proszku do garnka i wlać przygotowaną zaparzoną kawę. Podgrzewać lekko, aż zacznie się prawie gotować, potem zdjąć garnek z ognia. Przelać płyn do żaroodpornej miski lub dzbanka, dodać mleko, wymieszać. Następnie dodać śmietankę i ponownie wymieszać. Przelać napój do czterech szklanek lub wysokich pucharków. Na wierzchu położyć po kulce lodów. Od razu podawać.

Bon appétit :-)!

Źródło:

Christine McFadden i Christine France „Wielka encyklopedia czekolady” , Arkady, 1999r.


http://www.bonappetitcava.blogspot.com/


Artykuł pochodzi z serwisu http://artelis.pl/

best linux hosting

środa, 19 stycznia 2011

Kilka słów o odchudzaniu


Oto mój osobisty, czysto subiektywny punkt widzenia w kwestii tracenia kilogramów. Czuję się jednak w obowiązku dodać, że ów punkt widzenia klarował mi się przez lata, które były wypełnione dietami, tabelami kaloryczności oraz wzlotami i upadkami, które zna każdy, kto choć raz w życiu próbował schudnąć.

Moja historia odchudzania zaczęła się, gdy miałam naście lat, a moi rodzice sprawili sobie kuchenkę mikrofalową. Szybko wyprodukowane zapiekanki z żółtym serem jeszcze szybciej znikały z mojego talerza i ani się obejrzałam - miałam nadwagę. Niewielką, to niewielką - ale zdecydowanie widoczną.

Nie będę tu streszczać przebiegu i (najczęściej budzących wątpliwości) wyników diet odchudzających, które starałam się wprowadzić w życie, aby wrócić do poprzedniej wagi. Chudłam, znowu tyłam, załamywałam się, przechodziłam okresy kompletnego tumiwisizmu oraz - dla kontrastu - okresy intensywnego odchudzania na granicy z jadłowstrętem - i tak to się kręciło w kółko, aż przyszedł wreszcie ten moment.

Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, chodzi jedynie o to, że dorosłam. Skończył się koszmar dojrzewania, zaczęło się dorosłe życie. Oczywiście, moje nastawienie do problemu też "wydoroślało", ale przede wszystkim moje ciało przeszło metamorfozę.

Nie jestem pewna na czym to polega, ale w sumie rzecz pobudza mnie do śmiechu. Pragnę zaznaczyć jedną rzecz: od dwunastego roku życia nie urosłam nawet jednego milimetra. Kiedy zaczęły się moje kłopoty z wagą, od dawna już miałam ustalony wzrost, który mam do dziś. I właśnie - żeby było śmieszniej - dziś jestem raczej szczupła, a ważę dokładnie tyle, ile ważyłam, kiedy pierwszy raz przybrałam na wadze. Koniec końców, walczyłam z wagą, która była mi wyraźnie przeznaczona i która teraz mi jak najbardziej odpowiada. Czyż życie nie ma poczucia humoru?

Jednakże, absolutnie nie mogę powiedzieć, że to "całe odchudzanie" na nic mi się nie przydało. Dzięki dietom mam całkiem gruntowną wiedzę o kaloryczności produktów spożywczych i o ich właściwościach odżywczych. Nauczyłam się też, że właściwości odżywcze summa summarum są ważniejsze od kaloryczności. Moje horyzonty kulinarne znacznie się dzięki dietom poszerzyły, a kilka dietetycznych potraw, po niewielkich modyfikacjach, na stałe włączyłam do moim popisowych dań.

Nie chcę przez to powiedzieć, że każdy powinien choć raz w życiu się odchudzać - absolutnie nie. Próbuję jednak zaznaczyć, że i z takich doświadczeń można wycisnąć rzeczy, które potem nie tylko się przydają, ale nawet niekiedy okazują się pomocne, czy wręcz niezbędne w życiu.

Wiem też jedną rzecz na pewno: nie ma żadnego cudownego sposobu na odchudzanie. Cała rzecz polega na wytrwałości i silnej woli. Naturalnie, można w ogóle przestać jeść, i wtedy spadek wagi będzie szybki, ale tu już mowa o anoreksji, a nie o traceniu kilku zbędnych kilogramów w sposób rozsądny i zdrowy. Prawidłowe odchudzanie powinno trwać kilka miesięcy, w zależności od ilości kilogramów, które chce się stracić. Wysiłek fizyczny, albo ćwiczenia na dane partie mięśni bardzo pomagają, ale efekt tego także widać dopiero po upływie jakiegoś czasu. Dlatego odchudzanie jest takie trudne: potrzeba wiele cierpliwości i samozaparcia, ażeby wytrwać do końca.

I jeszcze jedno: nie poddawać się. Błądzić jest rzeczą ludzką. Jeśli nawet na chwilę się zapomnimy i połakomimy się na coś tłustego i kalorycznego, nie oznacza to od razu, że całe odchudzanie musi iść na marne. Mały objazd na drodze nie znaczy, że nie da się dotrzeć do celu. Trzeba tylko wrócić na właściwą drogę i iść dalej.

Na zakończenie podaję przepis na placuszki tuńczykowe. Pochodzi on z czasu, kiedy wypróbowywałam dietę Dukana - oryginalny przepis znajduje się na stronie http://forum.dieta-dukan.pl/viewtopic.php?f=12&t=890. Jak już mówiłam, przepis został nieco zmieniony - wszystko w imię smaku.

Placuszki tuńczykowe

1 puszka tuńczyka w sosie własnym

2 jajka

2 łyżki otrąb owsianych

1 łyżka otrąb pszennych

1 cebula

1 nieduża czerwona papryka

1 łyżeczka musztardy

1 kostka smakowa Knorra o smaku papryki

1 kostka smakowa Knorra o smaku pietruszki

sól, pieprz

Tuńczyka osączyć z zalewy i przełożyć do miski. Wbić jajka, wrzucić pokrojoną w drobną kostkę cebulę i paprykę oraz resztę składników. Dokładnie wymieszać. Kłaść łyżką niewielkie placuszki na rozgrzanej patelni. Żeby placuszki były choć trochę dietetyczne, smażyć je na patelni teflonowej - zupełnie bez oleju. Smażyć aż jajko na spodzie się zetnie, przewrócić placuszki na drugą stronę i trzymać je na ogniu, aż przestaną przystawać do patelni.

Bon appétit :-)!






Artykuł pochodzi z serwisu artykuly.com.pl - Twojego źródła artykułów do przedruku.

best linux hosting

wtorek, 18 stycznia 2011

Zupa meksykańska, czyli kocioł przyjaźni

Autorem artykułu jest Katarzyna Dudziuk

Co jest potrzebne, aby przygotować rzeczoną zupę? Przede wszystkim czas – dużo czasu. Zegarek albo minutnik – aby odmierzać dokładnie każdą półgodzinę. Garnek – duży, przynajmniej dziesięciolitrowy.


I składnik dosłownie kluczowy: potrzebna jest grupa głodnych przyjaciół, ażeby zabawiali gotującego podczas przygotowywania potrawy, a następnie pochłonęli zupę i wyrazili żal, że nic nie zostało na jutro.

Nie wiem dokładnie, skąd pochodzi ten przepis. Nie mam nawet do końca pewności, czy zupa rzeczywiście jest meksykańska. Pewnego dnia mój Ojciec uraczył naszą rodzinę tą zupą, a na nasze pytania i zachwyty podał jedynie krótkie wyjaśnienie, że podsłuchał przepis od koleżanek w pracy.

Niezależnie od tego, jaką drogę przepis na zupę meksykańską przebył, aby trafić do mojego domu, i pomijając fakt, że nikt nie wie, czy zupa ma cokolwiek wspólnego z Meksykiem, danie to weszło na stałe do żelaznego kanonu ulubionych dań mojej rodziny.

Za jej popularnością przemawia nie tylko smak. Wbrew ilości, jaka wychodzi z jednej porcji, i czasowi potrzebnemu do jej ugotowania, zupa ta jest najprostszą i najmniej pracochłonną potrawą na świecie. Jest za to bardzo czasochłonna, ale mnie osobiście to nigdy nie przeszkadzało, a jest to chyba jej jedyna wada.

Zupa meksykańska to zupa typowo jesienno-zimowa. Syci, rozgrzewa, podnosi na duchu. Nie miałam za wiele do tego sposobności, ale przy tych rzadkich okazjach, kiedy zostawało trochę zupy na następny dzień, okazywało się, że im częściej odgrzewana, tym lepiej smakuje (choć ja miałam okazję próbować ją tylko po dwóch odgrzewaniach). Do jej niewątpliwych zalet należy też fakt, że o ile pozostanie się w obrębie składników z przepisu, można dowolnie eksperymentować z ilością. Miałam okazję ugotować ją bez mięsa (mimo że jest ono jednym z głównych składników) i nikt z tego powodu nie narzekał. W jej skład wchodzą też warzywa z puszek z zalewami. Jeśli ktoś ma fantazję dodać dwie puszki kukurydzy zamiast jednej, nie ma po temu żadnych przeszkód. Jeśli ktoś chce dodać soję (lub kiełki sojowe) zamiast białej fasoli, też krzywdy zupie tym nie wyrządzi. Jedynymi składnikami, które są absolutnie nietykalne i niezbędne zupie, to cebula i przyprawy. Wiem z doświadczenia, że brak któregoś z nich znacznie umniejsza walory tego dania. I jej kolejna cudowna właściwość: jeśli doda się nieco mniej wody i pogotuje trochę dłużej, zupa z powodzeniem zmienia się w gęsty sos, który bardzo dobrze komponuje się z makaronem, albo – jak kto woli – z ryżem.

Dla mnie osobiście ta zupa jest związana z najmilszymi wspomnieniami z ostatnich dwunastu lat. Jest niezwykle prosta w wykonaniu, dlatego bardzo szybko mój Ojciec przekazał mi pałeczkę i od tamtej pory zupę gotowałam ja. Kiedy wyjechałam z domu na studia, dzieliłam los dziesiątek tysięcy innych studentów. Mieszkałam w akademiku, zawierałam przyjaźnie (które miały przetrzymać burze i trwać do dziś), udzielałam się w Kole Polonistów. I zaraziłam zupą meksykańską i moje współlokatorki z pokoju, i bliskich przyjaciół, i kolegów i koleżanki z Koła. Byłam też na tyle bezczelna, że nikomu nie zdradzałam dokładnego przepisu, tłumacząc dziewczynom, że dostaną go, jak powychodzą za mąż. Dziś już mogę przyznać – ponieważ przepis dawno powędrował w świat z moimi przyjaźniami i studenckimi znajomościami– że wcale o to nie chodziło, a jedynie o to, by zupę tę kojarzyli wyłącznie ze mną. I tak się poniekąd stało. Kiedy jadę w odwiedziny do przyjaciół, do miasta mojej studenckiej młodości, jadę tam z pewnością, że pierwszą rzeczą jaką będę tam robiła, będzie gotowanie zupy meksykańskiej. Wiem też, że przez cały czas moi przyjaciele będą się kręcić po kuchni, pytać, czy długo jeszcze, pomagać mi kroić cebulę, czytać mi na głos wyjątki z Kołakowskiego, opowiadać, co się zdarzyło, kiedy mnie nie było, irytować, rozśmieszać  - czyli ogólnie rzecz biorąc, dodawać kolejne magiczne wspomnienia uwarzone przy zupie meksykańskiej – przy kotle przyjaźni.

Zupa meksykańska (przepis „klasyczny”)

1 litr wody

2 kostki rosołowe wołowe

4 duże cebule

pół kilo mielonego mięsa wieprzowego

1 puszka kukurydzy

1 puszka fasoli białej

1 puszka fasoli czerwonej

1 puszka soi albo kiełków sojowych (ja osobiście wolę kiełki)

1 łyżka ziół prowansalskich

2 łyżki majeranku

3-4 ząbki czosnku

2 małe puszki koncentratu pomidorowego

sól, pieprz

Litr wody zagotować w dużym garnku z kostkami rosołowymi. Kiedy woda się gotuje, pokroić cebulę w kostkę (nie musi być bardzo drobna) i wrzucić na patelnię na gorący olej. Kiedy cebula się zeszkli (ale nie podsmaży), a woda się zagotuje, wrzucić zeszkloną cebulę do wywaru i gotować na wolnym ogniu. Na tej samej patelni i oleju podsmażyć mięso mielone. Powinno być całe podsmażone i puścić sok. Kiedy będzie gotowe, dodać mięso razem z sokiem i olejem do gotującej się cebuli – i tutaj pojawia się na scenie rzecz niezwykle ważna: zegarek albo minutnik – i gotować na wolnym ogniu pół godziny. Otworzyć puszki i kiedy dzwonek oznajmi, że pół godziny minęło, dodać do wywaru  RAZEM Z ZALEWAMI kukurydzę, fasolę białą i czerwoną oraz kiełki sojowe. Gotować na wolnym ogniu pół godziny. Następnie dodać zioła prowansalskie, majeranek i czosnek – najlepiej zmiażdżony w wyciskarce, ale jeśli ktoś nie ma wyciskarki, może go zwyczajnie pokroić w drobną kosteczkę. Gotować na wolnym ogniu pół godziny. Dodać oba koncentraty pomidorowe, posolić, dodać pieprzu do smaku i znów pogotować na wolnym ogniu pół godziny. W trakcie całego gotowania zupę należy od czasu do czasu pomieszać. Po upływie ostatniej półgodziny wyłączamy gaz i generalnie możemy jeść. Radziłabym jednak odczekać z dwadzieścia minut, ponieważ po tak długim gotowaniu zupa jest dosłownie parząca (moi przyjaciele nigdy nie czekają i zawsze mają poparzone języki).

Bon appétit  :-)!

---

http://www.bonappetitcava.blogspot.com/


Artykuł pochodzi z serwisu http://artelis.pl/

best linux hosting

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Waga elektroniczna kuchenna

Jedno z podstawowych, niezbędnych w kuchni przyrządów. Rzecz, która raz kupiona, na pewno nie zostanie w którymś momencie odłożona na bok jako bezużyteczna. Jest też jednym z najbardziej uniwersalnych narzędzi kuchennych, ponieważ ma swoje zastosowanie przy przygotowywaniu i mięsa, i zupy, i ciasta – a nawet koktajlu.

Niedawno byłam świadkiem dyskusji, w której moja koleżanka chwaliła się, że zawsze gotuje „na oko”. Miarki są jej niepotrzebne, wagę ma w rękach, a wrodzony talent kulinarny sprawia, że jej potrawy „na oko” są pochłaniane w momencie, kiedy lądują na stole.

No cóż, tylko pozazdrościć.

Sama należę do tych ludzi, którzy – ku swemu ubolewaniu – nie mają miarki ani w oczach, ani w rękach. Co więcej, moja umiejętność zapamiętywania danych miarowych jest niewielka, i, szczerze mówiąc, całe moje życie próbuję przypomnieć sobie, czy 1 szklanka to 200 ml czy 250 ml. I choć irytuję tym przede wszystkim samą siebie, to jednak nie wierzę, że jestem jedyną osobą na świecie, która ma ten problem.

Mimo tego jednak gotuję, piekę ciasta, gniotę ciasteczka, pekluję i grilluję mięso. Czasami wychodzi mi to lepiej, czasami gorzej, niemniej wyniki zdecydowanie przechylają się w stronę pozytywną. I nie jestem zbyt dumna, aby przyznać, że moja waga kuchenna bardzo mi w tym pomaga.

Rzecz może wydaje się banalna, ale wcale taka nie jest. Naturalnie zgadzam się, że czasami przez przypadek, dodanie do potrawy jakiegoś „nieprzepisowego” składnika, albo dodanie składnika „przepisowego”, lecz w innej niż podana ilości, może przynieść nowy, zachwycający efekt. Niemniej, będzie to już coś zupełnie innego, a nie potrawa, która miała zostać przygotowana.

Książki kucharskie podają proporcje składników nie bez powodu. A dokładne ilości składników są szczególnie ważne w pierwszej fazie nauki kucharzenia. Osoba, która nigdy nie była uczona gotowania i która zdobywała swoje umiejętności kulinarne poprzez książki, może nie mieć na początku pojęcia, ile to jest 300 g płatków owsianych, albo 15 dkg mielonych orzechów laskowych. 5 dkg cukru i 5 dkg kakao ważą tyle samo, ale kiedy wsypać każde z nich do szklanki, nie zajmują tyle samo miejsca. Naturalnie, w miarę nauki pewne rzeczy stają się nawykami, ale to wymaga czasu i doświadczenia. Przy stosowaniu cukru 5 dkg i 15 dkg robi różnicę. Tak samo jak istnieje różnica między szczyptą a łyżką pieprzu. Jeśli do ciasta doda się za dużo mąki – nawet zdawałaby się to niewinne 5 dkg – może to popsuć cały efekt, bo będzie za suche, albo za ciężkie. I tak dalej. Niestety, nie jest to wiedza wrodzona. Owszem, jest coś takiego, jak wrodzony talent kulinarny. Ale on nie zastąpi wiedzy i doświadczenia, które także w kuchni zdobywa się kosztem wielu porażek. Waga kuchenna, zwłaszcza elektroniczna, nie uchroni przed wszystkimi błędami, bo nie wszystkie błędy w kuchni wynikają ze złych proporcji, ale wielu z nich może bardzo skutecznie zapobiec.

Na zakończenie przepis na ciasteczka owsiane, do którego waga kuchenna elektroniczna na pewno się przyda.

Ciasteczka owsiane


110 ml mleka
110 g masła
400 g cukru

Wszystkie składniki włożyć do garnka, rozpuścić i zagotować. Zmniejszyć ogień i dodać:

350 g płatków owsianych
1 łyżeczkę esencji waniliowej
50 g kakao

Można też dodać:

40 g wiórków kokosowych lub
125 g masła orzechowego lub
50 g siekanych orzechów włoskich

Gotować przez minutę, aż masa będzie gęsta. Zdjąć z ognia i wykładać łyżką na folię aluminiową. Wystudzić przed podaniem. (Ja robię je zwykle wieczorem i zostawiam na noc. Rano są zupełnie ostygnięte).

Bon appétit :-)!



best linux hosting