poniedziałek, 28 lutego 2011

Sałatka „Udon” po mojemu



Podróże kształcą. Nawet takie niewielkie, jak z Ostrołęki do Białegostoku. Niby tylko 120 km, a wydaje się, że człowiek znalazł się w innym świecie. W świecie – jak się okazuje – wielu kulinarnych możliwości.

Moja młodsza siostra studiuje w Wielkim Mieście. Kiedy po feriach wracała na studia, postanowiłam się pofatygować i potowarzyszyć dziecku w drodze powrotnej. Nieważne, że jechał z nami także Ojciec, który wystarczyłby i z towarzystwem i z pomocą. Miałam swoje osobiste cele w tej wyprawie.

Przede wszystkim  Empik, którego w Moim Mieście nie ma, a w którym kupiłam sobie piękny kalendarz na ścianę i długo poszukiwaną przez mnie książkę „Opętanie”, którą wydawnictwo Prószyński i Ska wydało w 1998 roku i dopiero teraz wypuściło drugie wydanie. Następnym przystankiem był mały, absolutnie uroczy sklepik z kawami i herbatami „Retro”, gdzie nabyłam po 50 g kawy o smaku Creme Brule i Irish Cream i gdzie wypatrzyłam śliczny serwis do herbaty, który zamierzam sprezentować – ale komu, nie powiem.

Po zakupach poszłam do mieszkania Siostry, gdzie rzeczona Siostra i nasz Ojciec już na mnie czekali z ulotkami japońskiej restauracji, by zamówić obiad. Oni zamówili sobie sushi na spółkę, a ja wzięłam sałatkę „Udon”.

Gwoli wyjaśnienia: moja Siostra interesuje się kulturami japońską i chińską. Czyta książki podróżnicze, stare poezje, ogląda filmy i anime, no i oczywiście odwiedza orientalne restauracje. Nie podzielam jej pasji, jeśli chodzi o samą kulturę, ale w kwestii kuchni doskonale ją rozumiem z jednego choćby tylko powodu: owoce morza.

Sama sałatka zrobiła na mnie wrażenie. Przede wszystkim tym, że była zapakowana w naprawdę niewielkie pudełeczko. Kiedy je zobaczyłam, byłam przekonana, że się nie najem i będę zmuszona podkraść trochę sushi rodzinie. Jakże się jednak myliłam! Nie byłam w stanie dokończyć tego niewielkiego pudełka i oddałam resztę Ojcu. Nawet nie wiem, co w niej było takiego sycącego, bo składniki wydawały się zwyczajne, poza majonezem, który był w składnikach sałatki w ulotce, ale na pewno nie był widzialny w sałatce w pudełku.

Ponieważ jednak bardzo mi smakowała, wzięłam sobie ulotkę z zamiarem zrobienia sobie sama takiego dania. Niestety, nie pomyślałam wcześniej o tym, że w Moim Mieście trudno będzie mi dostać makaron „Udon”. Tak szczerze mówiąc, to do tej pory go nie znalazłam, choć nie tracę nadziei, że może gdzieś tam jest. Można go dostać na Allegro, ale wydało mi się przesadą zamawianie makaronu do sałatki przez Internet, więc samowolnie zmieniłam makaron „Udon” na zwykły polski makaron 4-jajeczny.

I tak zrobiłam własną sałatkę. Smakowała, oczywiście, inaczej niż ta z restauracji, ale też była bardzo smaczna.

Sałatka „Udon”

Makaron „Udon” ugotowany i przestudzony, lub 4-jajeczny zwykły (tak by zapełnił około 1/3 miski do sałatki)
1 zielony ogórek
1 awokado
14 paluszków krabowych surimi
pęczek szczypiorku
3-4 łyżki majonezu
sól, pieprz

Makaron ugotować według instrukcji na opakowaniu, wystudzić. Paluszki surimi rozmrozić (ja je podgotowuję w gorącej wodzie), pokroić w kostkę. Ogórek i awokado obrać ze skórki, z awokado usunąć pestkę, pokroić w dość grubą kostkę. Szczypiorek posiekać. Wszystko razem wymieszać w misce z majonezem, solą i pieprzem. Naturalnie, każdy może przyprawić sobie sałatkę według swego gustu.

Bon appétit :-)!


 best linux hosting 

poniedziałek, 7 lutego 2011

Zdjęcia do mięska, które samo przypełza


Tak wyglądała moja zapiekanka zaraz po upieczeniu. Naturalnie, teraz jest jej o połowę mniej.

best linux hosting   

Mięsko samo przypełzło...

Wszyscy to znamy. Poniedziałek, pobudka o piątej rano, prysznic, szybka kawa, szczęściarze mający na ósmą do pracy jedzą śniadanie, ci mniej szczęśliwi zaczynający o siódmej przegryzają coś po drodze lub jedzą śniadanie w pracy.

Po weekendzie zwykle jesteśmy w miarę wypoczęci i tryskamy energią, która bardzo się przydaje do nadrabiania zaległości, które nazbierały się przez sobotę i niedzielę. Ja sama w poniedziałki funkcjonuję samą siłą rozpędu.

Lecz trzeba przyznać, że po ośmiu godzinach pracy, energia jest na wyczerpaniu i konieczne jest ponowne naładowanie akumulatorów. I tutaj właśnie przypełza mięsko (ten dowcip ma już długą brodę, ale i tak zawsze mnie śmieszy).

Na początku tygodnia potrzebujemy czegoś pożywnego, bogatego w składniki odżywcze, czegoś, co dam nam zastrzyk energii na dłużej. Poza tym, zważywszy na porę roku, dobrze by było, gdyby danie było podawane na ciepło i żeby było sycące i pożywne. Danie z mięsa nasuwa się tu samo i nawet nie musi przypełzać.

Oryginał przepisu, który podaję poniżej, znalazłam na stronie http://forum.dieta-dukan.pl/viewtopic.php?f=13&t=939. Jest to forum osób zainteresowanych dietą dr Dukana. Nieco go zmieniłam, dostosowując do mojego smaku, ale generalnie podstawa jest ta sama: mięso.

ZAPIEKANKA Z MIELONEGO MIĘSA

1 kg mięsa mielonego drobiowego (ja użyłam mięsa mielonego z indyka i tylko 60 dkg)
1 kostka chudego twarogu
1 jajko
2 łyżki otrąb owsianych
Kilka ząbków czosnku
Suszone pomidory (to zależy od gustu)
Przyprawy (np. zioła prowansalskie, pieprz, sól niskosodowa) – zioła prowansalskie mi się skończyły, więc użyłam zamiast nich bazylii i też było dobrze

Mięso wyrobić rękami z jajkiem, dodać zmiażdżony czosnek, przyprawy, otręby, suszone pomidory. Twaróg pokroić w kostkę, dodać delikatnie na sam koniec. Całość włożyć do żaroodpornego naczynia, wstawić do nagrzanego do 180°C piekarnika, aż się góra ładnie zarumieni, czyli na około ponad godzinę. W trakcie pieczenia wydziela się dość duża ilość płynu, można go odlać na końcu, albo w trakcie pieczenia.

Bon appétit :-)!

niedziela, 6 lutego 2011

Smak niedzieli

Czy to nie wspaniałe? Cały tydzień jęczę i narzekam, że jeszcze trochę – a wykończy mnie brak słońca, a tu na sam koniec tygodnia, w niedzielę – słońce świeci w całej krasie. Mój duży pokój jest zalany światłem, moje żółte ściany są dziś naprawdę słoneczne, a olchowy kolor mebli w słońcu przywołuje mi na myśl wszystkie rozgrzewające rzeczy, o jakich jestem w stanie pomyśleć – z winem z korzeniami na czele.

Kiedy byłam jeszcze mała, zawsze miałam wrażenie, że niedziela jest inna, jest lepsza niż reszta dni tygodnia. Może to tylko moje wspomnienia, które niekoniecznie muszą pokrywać się z rzeczywistością, ale nie pamiętam wielu pochmurnych niedziel. W niedzielę zawsze świeci słońce. W niedzielę po kościele Ojciec zabiera nas na lody. W niedzielę piecze się sernik, albo szarlotkę, albo makowca. W niedzielę nie trzeba iść do przedszkola i można pospać dłużej. W niedzielę popołudniu w telewizji był Teatrzyk Małego Widza, a wieczorem jakaś ciekawa dobranocka. W niedzielę jeździmy na grzyby do lasu. W niedzielę chodzimy z wizytą do znajomych, którzy mają dzieci w naszym wieku. W niedzielę w maju śliwa, która rosła do niedawna przy moim bloku, jest cała pokryta białym kwieciem, a ja mam na sobie po raz pierwszy w roku letnią, żółtą sukienkę bez rękawów. Ach, niedziela…

Dziś, kiedy wstałam z łóżka, poszłam robić do kuchni kawę i promienie słoneczne pierwszy raz złapały mają uwagę, od razu miałam to uczucie, takie przyjemne, wypełniające mnie całą uczucie, jak w tej piosence z „Oklahomy” (wiem, moja słabość do musicali jest straszna): 

Oh, what a beautiful mornin’,
Oh, what a beautiful day.
I got a beautiful feelin’,’
Everything’s goin’ my way.

Naturalnie, wiem, że nic się tutaj szczególnego nie wydarzy, bo to w ten sposób nie działa, ale ranek naprawdę był piękny, dzień też jest piękny, i tak właściwie to wszystko idzie po mojej myśli – jak w piosence.

Taki piękny dzień zasługuje, oczywiście, na właściwą oprawę i nie mogę oprzeć się przekonaniu, że to musi być coś słodkiego. Zresztą, w domu moich rodziców to zawsze było coś słodkiego, czego ukoronowaniem był czas, kiedy Mama była w fazie robienia karpatki. Ale już od kilku lat nie mieszkam z rodzicami i zastanawiałam się, czy ja też mam jakieś danie na niedzielę.

I właśnie mam. Jak tak pomyślę, to zaczęłam je mieć nawet dość wcześnie, bo już na studiach. Co prawda, nie robię go co niedziela, bo też nie zawsze mi się chce, ale nie bardzo mogę sobie wyobrazić inny dzień niż niedzielę na przygotowanie tej rzeczy, która łączy w sobie dwie doskonałości: pieczywo i czekoladę.

Mój osobisty smak niedzieli to czekoladowe drożdżówki, na które przepis podaję poniżej. Wszystkiego najlepszego w tę cudowną, słoneczną niedzielę – cieszcie się jej smakiem!

CZEKOLADOWE DROŻDŻÓWKI

12 sztuk
250 g mąki
szczypta soli
2 łyżki stołowe cukru pudru
1 torebka suszonych drożdży instant
3 jajka, roztrzepane i 1 dodatkowe do posmarowania
45 ml ciepłego mleka
115 g masła pokrojonego w kostkę
175 g deserowej czekolady, połamanej na cząstki

Do dużej miski przesiej mąkę i sól, dodaj cukier i drożdże, wymieszaj. Zrób w środku wgłębienie, wlej w nie mleko i jajka. Wyrób mąkę z płynnymi składnikami na dość miękkie ciasto. Przełóż na lekko poprószony mąką blat i wygniataj energicznie około 5 minut, aż ciasto będzie gładkie i elastyczne. Jeśli trzeba dosyp nieco mąki. Dodaj do ciasta masło, po kilka kawałków naraz, ugniatając, żeby każda porcja dobrze się wchłonęła. Kiedy wgnieciesz już całe masło, a na cieście ukażą się małe banieczki, owiń ciasto w celofan i włóż do lodówki na co najmniej 1 godzinę. Jeśli zamierzasz podać drożdżówki na śniadanie, możesz zostawić ciasto w lodówce na noc. Wysmaruj lekko 12 foremek i ułóż je na blaszce do pieczenia. Podziel ciasto na 12 kawałków, uformuj z nich gładkie krążki. W środku każdego umieść kostkę czekolady, sklej brzegi palcami i odrobiną roztrzepanego jajka. Umieść kulki w foremkach – spojeniem do dołu. Przykryj i pozostaw w ciepłym miejscu na około 30 minut, aż podwoją objętość. Rozgrzej piekarnik do 200°C. Posmaruj drożdżówki roztrzepanym jajkiem i piecz 12-15 minut. Przenieś na drucianą podstawkę i nieco wystudź. Podawaj ciepłe. Można zrobić drożdżówki na zapas i podgrzać. Nie podawaj prosto z piekarnika, bo czekolada w środku jest bardzo gorąca.

Bon appétit :-)!

Źródło:

Christine McFadden i Christine France: „Wielka encyklopedia czekolady”, Arkady, Warszawa 1999, s. 228.

best linux hosting 

sobota, 5 lutego 2011

Smak lenistwa

Nie jest żadną tajemnicą, że prostota w kuchni jest najlepsza. Wielokrotnie zadziwiałam samą siebie, że dania najprostsze, wymagające minimalnego wysiłku i niewielkiego nakładu czasu, są nie tylko najlepszym rozwiązaniem z logistycznego punktu widzenia, ale też rzeczami najsmaczniejszymi na świecie.

W moim przypadku to jednak coś więcej. Jestem z natury leniwa, a próby wychowania mnie na tytana pracy raczej nie powiodły się. Mam głęboki szacunek dla osób pracowitych i dla samej pracy, uważam, że praca utrzymuje człowieka na odpowiednim poziomie moralnym i daje właściwą perspektywę na życie. I nawet sama mam napady pracowitości, kiedy nie śpię, nie jem, nie robię nic – poza tym, że wykonuję daną pracę. Szczęśliwie, nie zdarza się to tak często i dotyczy to jedynie moich zainteresowań. Powtarzam, z natury jestem leniem, a teraz już jestem raczej za stara, by to ze mnie wykorzenić.

Ta może nie za bardzo pochlebna cecha mojego charakteru ma, oczywiście, swoje przełożenie w kuchni. Owszem, jestem w stanie poświęcić pół dnia, aby zrobić tort migdałowo-kawowy, bawić się dwoma tortownicami, stresować nad polewą i wychodzić z siebie przy masie kawowej. Więcej, mogę powiedzieć, że potrafię nawet się przemóc i przez cały dzień nie zajmować się niczym więcej, jak tylko przygotowaniem rolady ze szczupaka, której nienawidzę robić z całego serca, ale za to uwielbiam ją jeść. Owszem, mam takie napady pracowitości (albo głodu – jak kto woli).

Tylko, czy gdybym nawet była tym tytanem pracy, to robiłabym sobie tego przysłowiowego szczupaka codziennie? Nie wydaje mi się. W gotowaniu, jak i we wszystkim innym, najgorszymi rzeczami jakie mogą być, jest monotonność i nuda, które potrafią zabić przyjemność nawet z najsmaczniejszej potrawy. Dlatego też na co dzień przygotowuję sobie danie proste, szybkie, najlepiej w dużej ilości, i każdego dnia inne.

Jajecznica z 4 jaj i 2 cebul. Mizeria z ogórków i śmietany. Sałatka z ryżu preparowanego, papryki, kukurydzy, groszku i ogórków konserwowych. Placuszki z kurczaka. Podsmażane ziemniaki. Brokuły zapiekane z żółtym serem. Makaroniki czekoladowo-kokosowe. Szuba ze śledzi, cebuli, ziemniaków, buraków i jajek. I przebój kulinarny nad przebojami: omlet. Moja siostra, kiedy Ojciec ją prosi o jakąś przysługę i pyta, co chce w zamian, zawsze, nieodmiennie odpowiada: omlet (swoją drogą, nie wiem, na czym to polega, ale mnie też omlety mego Ojca bardziej smakują).

Dzisiejszy dzień przyniósł mi danie proste i szybkie – odpowiednie dla mojego umiłowania prostoty na co dzień i mojego lenistwa. W ogóle zapiekanki mają tę zaletę, że nie tylko są proste, szybkie i dają wiele możliwości wariacji, ale są bardzo odpowiednim posiłkiem na tę porę roku, kiedy przynajmniej jeden ciepły posiłek dziennie jest bardziej niż obowiązkowy.

Poniżej zapiekanka tania, zapiekanka pyszna, zapiekanka  bardzo szybko znikająca z talerza.

ZAPIEKANKA ZIEMNIACZANO-SEROWA

1 kg ziemniaków
25 dkg półtłustego białego sera
szklanka mleka
3 jajka
sól, pieprz, kminek mielony
łyżka margaryny do naczynia żaroodpornego

Ziemniaki obrać i pokroić w plasterki, wrzucić na 5 minut do wrzącej wody. Odcedzić. Do sera dodać 1 jajko, sól, pieprz, kminek, połączyć z ziemniakami. Włożyć do naczynia do zapiekania wysmarowanego margaryną. Mleko wymieszać z pozostałymi jajkami, lekko posolić. Zalać zapiekankę. Piec 50 min w temperaturze 180°C.

Bon appétit :-)!

Przepis pochodzi z książeczki: „Pyszności z piekarnika: zapiekanki, pizze, grzanki” z „Biblioteczki Poradnika Domowego” wydanej przez wydawnictwo „Prószyński Media” w 2009, s. 39.

best linux hosting 

piątek, 4 lutego 2011

Smak Anglii w Polsce – próba rehabilitacji

Zauważyłam, że czasami piszę tak, jakby wszystkie moje najgorsze kulinarne doświadczenia miały miejsce w Anglii, albo przez Anglię, albo z powodu Anglii, tudzież dlatego, bo Anglia jest taka, jaka jest. Co nie jest prawdą. Faktem jest jednak, że gdyby nie polskie książki kucharskie o kuchni angielskiej, raczej bym nie wiedziała, że takowa w ogóle istnieje.

Jeśli mam być zupełnie szczera, moje największe porażki kulinarne – zarówno jeśli chodzi o gotowanie, jak i o jedzenie – miały miejsce w Polsce, i to na długo zanim wyjechałam za granicę. Temu, że nigdy właściwie nie zrobiłam żadnego wysiłku, by przyjrzeć się bliżej miejscowej kuchni w West Yorkshire, jest – jak sądzę – tak samo winne moje wrodzone wygodnictwo, jak i fakt, że angielskie śniadania i obiady, serwowane na stołówce w moim miejscu pracy, były mało apetyczne, ociekały tłuszczem, a ich kolor nie zachęciłby nawet człowieka na diecie odchudzającej. Wygodniej było chodzić do chińskiego bufetu na kurczaka w sosie słodko-kwaśnym, pikantne ziemniaki oraz panierowane mięso z krabów i twierdzić, że kuchnia angielska – tak, jak potwór z Loch Ness – nie istnieje.

Jestem jednak absolutnie przeciwna wszelkiemu fanatyzmowi, nawet jeśli objawia się on na tak nieszkodliwym polu, jakim jest sztuka kulinarna. Poza tym Anglia niewątpliwie sprawiła naszemu krajowi prezent w postaci Kevina Aistona – Anglika, który świetnie mówi po polsku. Moje serce zdobył, kiedy w jakimś programie telewizyjnym, poproszony o wypowiedzenie formułki „Stół z powyłamywanymi nogami”, spytał bez namysłu, czy nie mógłby po prostu powiedzieć „blat”. I właśnie pod wpływem sympatycznego strażaka postanowiłam zrobić wysiłek i wypróbować przepis z kuchni angielskiej. 

W zeszłym roku dostałam od koleżanek z pracy książkę kucharską współstworzoną przez bohaterów programu „Europa da się lubić”, m.in. też przez Kevina Aistona. Zamieścił on w tej książce kilka przepisów ze swojego dzieciństwa. Zawsze bardziej ufam przepisom tzw. domowym, tzn. takim, które ktoś już wykorzystał i zrobił danie własnymi rękami. Poza tym, współtwórcy książki zamieszczali przepisy kierując się polskimi realiami, więc przynajmniej tym razem nie musiałam się martwić, że czegoś nie dostanę. Nawet tak się przyjemnie okazało, że wszystkie składniki miałam w domu i nie było potrzeby wychodzić  do sklepu.

Z przepisów wybrałam „Chicken and mushroom pie” czyli placek nadziewany kurczakiem i pieczarkami. Zanim podam oryginalny przepis, chciałabym się podzielić kilkoma refleksjami – już po zrobieniu, upieczeniu i spróbowaniu tego placka. No cóż, niech będzie, istnieje coś takiego jak kuchnia angielska. Ciasto wyszło mi za mało słone, ciężko się wałkowało, i rwało się w najmniej odpowiednich momentach. Poza tym, potrawa jest dość prosta do przygotowania i nawet nie bardzo czasochłonna. Za to nadzienie z kurczaka, cebuli i pieczarek jest przepyszne i w zupełności rekompensuje mi braki w cieście – które nota bene są raczej moimi niedociągnięciami. Ten placek zrobię znów na pewno, a co do innych angielskich dań – zobaczymy.

CHICKEN AND MUSHROOM PIE, CZYLI PLACEK NADZIEWANY KURCZAKIEM I GRZYBAMI

Ciasto:
250 g mąki
110 g masła
1 jajko
sól

Nadzienie:
450 g piersi z kurczaka
130 g pieczarek
1 cebula
250 ml bulionu drobiowego
2 łyżki mąki
100 ml śmietanki 30%
garść posiekanej natki pietruszki
1 żółtko
sól i pieprz

Rozgrzej piekarnik do temperatury 200°C. Zagnieć ciasto, siekając mąkę z masłem, a następnie dodając jajko oraz sól i zagniatając, aż powstanie gładka masa. Odstaw ciasto na 20 minut do lodówki. Podziel je na 2 części i rozwałkuj. Jedną część wyłóż na dnie nasmarowanej masłem tortownicy, wykładając też ciasto na boki. Piecz spód ciasta w piekarniku w temperaturze 180°C, aż będzie lekko rumiany.
  
Na patelni zeszklij na maśle cebulę pokrojoną w kostkę, dodaj podobnie pokrojoną pierś z kurczaka i pokrojone w plasterki pieczarki, obsmaż, posypując mąką, dodaj sól i pieprz. Dodaj bulion i gotuj, aż lekko odparuje i zgęstnieje. Dodaj śmietankę i wymieszaj, podgrzewaj, żeby sos jeszcze zgęstniał. Do nadzienia dodaj posiekaną pietruszkę, wymieszaj i wyłóż je na upieczonym spodzie zapiekanki. Całość szczelnie przykryj drugą częścią ciasta, zlepiając boki. Na środku zapiekanki zrób w cieście okrągłą dziurkę, przez którą w trakcie pieczenia będzie odparowywał nadmiar płynu. Aby zapiekanka była złocista, posmaruj jej wierzch żółtkiem roztrzepanym z odrobiną wodą. Piecz w temperaturze 200°C mniej więcej przez 30 minut.

Bon appétit :-)!

Przepis pochodzi z książki „Europa w kuchni” pod red. Joanny Pawełczak, wydanej przez „Wydawnictwo Otwarte”, Kraków 2007, s. 186-187.

best linux hosting 

czwartek, 3 lutego 2011

Smak pomarańczy

Kocham zimę – naprawdę. Uwielbiam śnieg, i nie przeszkadza mi niska temperatura (o ile nie jest za niska). Ale brak słońca wpędza mnie w depresję. Tęsknię za światłem i za promieniami słonecznymi. I z tej całej tęsknoty zaczęłam myśleć o pomarańczach.

W sposób naturalny kojarzę te owoce ze słońcem i z latem. W ogóle cytrusy przywołują mi na myśl ciepłe kraje. Afrykańskie sawanny, południowoamerykańskie plantacje, i – z powodu Gabriela Garcii Marqueza – kolumbijskie dżungle z barwnymi papugami. Pomarańcze, cytryny, banany, grejfruty, kiwi, mandarynki, mango, papaje, ananasy, limonki, arbuzy, awokado, figi, granaty, daktyle, melony, gujawy, kokosy, itd. – sama myśl o nich przenosi mnie na jakąś odległą plażę z lazurową wodą i słońcem tak jasnym, że oślepia.

Pomarańcze zaczęłam jeść późno – po długiej egzystencji jako „niejadek”. Inną rzeczą jest, że w czasach mojego dzieciństwa widywałam pomarańcze rzadko, a kiedy zaczęłam widywać je częściej – miałam już ustalone gusta, ukierunkowane ściśle na landrynki pomarańczowe (sic!) i jabłka. Przełom nastąpił kiedy miałam lat 16, choć przyznam się szczerze, nie pamiętam chwili, kiedy pierwszy raz spróbowałam tego owocu.

Niemniej, kiedy myślę o słońcu i cieple, nieodmiennie nasuwają mi się na myśl pomarańcze. Kiedy przypominam sobie lipcowe upały, od razy przypominam sobie mrożony sok pomarańczowy, który dla mnie w taka porę jest bardzo odświeżający i energetyzujący. Możliwe, że słońce i pomarańcze kojarzą mi się ze sobą ze względu na kształt i kolor, jakkolwiek banalne by to nie było. Jednak w samym smaku pomarańczy jest coś takiego, coś nieuchwytnego, a kojarzącego się z wakacjami, ciepłem, plażą, lenistwem i dobroczynnym słońcem.

Przyznam się, że pomarańcze nasuwają mi całą masę skojarzeń literackich i nie tylko. Począwszy od Juliana Tuwima „Sen złotowłosej dziewczynki” (Marek Grechuta napisał do słów tego wiersza muzykę):

(…)
Pani pyta, czy walca tańczę?

Ach, zatańczę... jak sen dziewczynki!

Mandarynki i pomarańcze,

Pomarańcze i mandarynki.

Żeby pozostać przy piosenkach, wszyscy na pewno kojarzą piosenkę Tadeusza Woźniaka „Smak i zapach pomarańczy”:

(…)
 Lubię kiedy jest sobota,

Gdy po wszystkich już kłopotach.

Lubię śpiewać, lubię tańczyć,

Lubię zapach pomarańczy.

Jednak moim ukochanym „pomarańczowym” skojarzeniem jest początek wiersza Wallace’a Stevensa w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka „Niedzielny poranek”:

Błogie wygody peniuaru, późna

Kawa i pomarańcze w słonecznym fotelu,

Zielona wolność papugi kakadu

Na dywaniku – wszystko, zmieszane, rozprasza

Świętą ciszę obrzędu odwiecznej ofiary. (…)

I właśnie z powodu tych wszystkich myśli, i tych wszystkich fantazji o słonecznych plażach, i powyższych skojarzeń literackich, poniżej podaję przepis na marokańską sałatkę z pomarańczami. Słońca pewnie jeszcze przez jakiś czas nie zobaczę. Ale sałatkę zrobię i zjem.

SAŁATKA Z POMARAŃCZY, ORZECHÓW WŁOSKICH I DAKTYLI

1 drobno poszatkowana sałata masłowa, lub krucha lodowa, lub dębolistna; można użyć mieszanki tych sałat
3 średnie pomarańcze
50 g posiekanych świeżych daktyli (jeśli można je dostać) – ja zawsze używałam suszonych
50 g posiekanych orzechów włoskich
½ łyżeczki cynamonu

Sos:
Sok z 1 cytryny
2 łyżki stołowe cukru
2 łyżki stołowe wody z kwiatu z pomarańczy lub 2 łyżki stołowe soku wyciśniętego z pomarańczy

Umieścić przygotowaną sałatę w dużej, płytkiej salaterce. Obrać pomarańcze nad miseczką, aby krople soku do niej spłynęły i usunąć wszystkie pestki. Pokroić pomarańcze na średniej grubości plastry i ułożyć je w krąg na sałacie. Dodać pokrojone orzechy włoskie i daktyle. Wszystkie składniki sosu połączyć z sokiem pomarańczowym i otrzymanym sosem polać sałatkę. Po wierzchu posypać cynamonem.

Bon appétit :-)!

Przepis pochodzi z dwutygodnika „Świat Kuchni. Samouczek dobrego gotowania” wydawanego przez „Marshall Cavendish. Polska Sp. z o.o.” w latach 1997-2000, z działu: „Przystawki, zakąski i sałatki”, strona 22.

best linux hosting 

niedziela, 30 stycznia 2011

Coś na rozgrzewkę

Żyjemy według pewnego rytmu, choć najczęściej sobie tego nie uświadamiamy. W lato zajadamy się lodami i świeżymi owocami, wiosna i jesień to czas warzyw, natomiast zimą jemy bogate treściowo dania na gorąco. A najpożywniejszym, i zarazem do najprostszym do wykonania daniem na gorąco jest zupa.


W ogóle w dziedzinie sztuki kulinarnej wynalazkiem najgenialniejszym jest zupa. Coś, co może być tak proste, że już bardziej nie można, i tak skomplikowane, że trzeba spędzić nad tym pół dnia. Ascetycznie skromne w składniki lub przeładowane treściowo i przyprawowo. Same możliwości wariacji mogą przyprawić o zawrót głowy. Zupy z ryżem, z makaronem, z ziemniakami. Zupy z warzyw i zupy z owoców. Zupy z mięsem, gulaszowe, miksowane, zupy-kremy. Zupy klarowne i zupy zabielane. Zupy kwaśne, ostre, łagodne, i na słodko. Zupy tłuste i zupy dietetyczne. A ile jeszcze jest takich, o których nie pamiętam...

Jeden ciepły posiłek dziennie to niezbędne minimum dla każdego chcącego zachować zdrowy żołądek człowieka. Zupa idealnie spełnia to zadanie. Zwykle gotuje się cały garnek zupy, dlatego też jest niezwykle ekonomiczna, gdyż gotuje się raz na trzy, cztery dni – a potem tylko odgrzewa. Co dla ludzi pracujących poza domem, a takich jest przecież większość, jest bardzo dogodne. Gdy wracają do domu po pracy, zwykle zmęczeni i bez specjalnego zapału, by rzucać się w wir gotowania, zupa, którą wystarczy podgrzać, jest komfortem, za który wysyła się dziękczynienie niebu, a sobie po cichu gratuluje, że miało się na tyle rozsądku w niedzielę popołudniu, by sobie tę zupę ugotować.
  
Możliwe, że tylko mnie, ale zupy zawsze kojarzą mi się z kuchnią mojej Mamy. Zwykły rosół z makaronem, ryż na mleku, barszcz czerwony, krupnik, grochówka, żurek, zupa pieczarkowa i ogórkowa, kapuśniak, pomidorówka – takie zwykłe, może niespecjalnie wymyślne, ale jedyne w swoim rodzaju (bo każdy przecież gotuje po swojemu) zupki.

Muszę się przyznać, że sama rzadko gotuję zupy, ale to dlatego, że zwyczajnie wiem, że choćbym nie wiem jak się starała, zupy Mamy i tak bardziej mi smakują. A do grochówki mojej Mamy to nawet nie podchodzę z próbowaniem, bo to, co moja Rodzicielka potrafi zrobić z grochu, wody i kiełbasy jest absolutną doskonałością, której nie mam żadnej nadziei, by dorównać czy choćby się do niej zbliżyć. Robię więc zupy, których moja Mama nie robiła, albo robiła je rzadko.

Pamiętam, pewnego razu w listopadzie wróciłam ze szkoły do domu. Było jakoś tak po godzinie czternastej. Było zimno, deszczowo, a ja od dwóch dni chodziłam może nie z katarem, ale z „zapowiedzią kataru”. Byłam przemarznięta i głodna, a nikogo nie było w domu. Postanowiłam wykorzystać zatem moją nowa książeczkę z zupami i uraczyć się czymś pożywnym. Przepis, który znalazłam, był idealny na pogodę i moje samopoczucie, a w dodatku prosty i szybki do wykonania, no i wszystkie składniki miałam w domu. Zrobiłam więc sobie tę zupkę i zjadłam. Do dziś potrafię przywołać to przyjemne uczucie ciepła rozchodzące mi się po ciele i rozgrzewające moje kości. A następnego dnia okazało się, że „zapowiedź kataru” też mi przeszła.

Oto przepis na zupę. Prywatnie nazywam ją zupa „cztery”, ale w oryginale nazwa brzmi:


ZUPA CZOSNKOWA HISZPAŃSKA

4 ząbki czosnku
4 łyżki oliwy
4 pomidory
4 cebule
4 szklanki wody
sól, pieprz
4 tosty z chleba pytlowego

Obrany czosnek drobno posiekać i zrumienić na oliwie, wymieszać z obraną i posiekaną cebulą, dodać obrane ze skórki i pokrojone w plasterki pomidory. Dusić do miękkości. Zalać wrzącą wodą, doprowadzić do wrzenia. Zmniejszyć ogień i gotować powoli 5 minut. Przyprawić do smaku solą i pieprzem. Zupa powinna być ostra. Do wazy włożyć usmażone tosty, zalać zupą i natychmiast podawać.

Bon appétit :)!

Źródło:

Zofia Kozłowska: Zupy na każą pogodę, Warszawa 1994, s. 134.

best linux hosting 

sobota, 29 stycznia 2011

Związki między gotowaniem a literaturą

Autorem artykułu jest Katarzyna Dudziuk

Zanim nauczyłam się gotować, nauczyłam się czytać. Zanim otworzyłam moją pierwszą książkę kucharską, przeczytałam całe masy powieści i opowiadań. I z zachwytem odkryłam, że te dwie moje pasje przenikają się i nawzajem uzupełniają.

Książki, jeśli opowiadają jakaś historię, opowiadają ją o ludziach. A ludzie, przez sam fakt, że są ludźmi, muszą jeść. A nawet więcej, historia wcale nie musi być o ludziach, może być o roślinach, albo zwierzętach, gdyż wszystko, co żyje, potrzebuje do egzystencji pożywienia – niezależnie od tego, czym by to pożywienie miało się okazać (swoją drogą, ciekawe, jak wyglądałaby książka kucharska np. korników?)

Najlepszym przykładem, a zarazem książką, przy której czytaniu zawsze robię się głodna, jest „Klub Pickwicka” Karola Dickensa. Przy całym sympatycznym absurdzie członków owego klubu, są oni głęboko ludzcy i doświadczają zwykłych ludzkich uczuć i potrzeb. Dickens praktycznie w każdym rozdziale wspomina o jakimś zastawionym stole, gdzie czekają smażone kurczęta, pieczenie z dzika, pasztety z gołębi, ozory, szynki, raki, łososie, wina, kufle piwa, i, oczywiście, wszechobecny grog. Będąc realistą do szpiku kości, pisarz nie ignorował potrzeb ciała i wyraźnie nie widział nic zdrożnego w suto zastawionym stole.

Aż samemu chciałby się wejść do świata książki, by biesiadować razem z postaciami literackimi. Dlatego uwielbiam książki kucharskie, które odnoszą się do konkretnych książek, albo konkretnych postaci literackich, a z sukcesu komercyjnego tego typu pozycji wnoszę, że nie jestem w tym odosobniona. „Książka kucharska Ani z Zielonego Wzgórza” Kate Macdonald, „Łasuch Literacki” Małgorzaty Musierowicz, „Książka kucharska Jane Austin” Maggie Black i Deirdre Le Faye, czy nawet wydana dla dzieci „Książka Kucharska Kaczora Donalda” – ich popularność wciąż rośnie i ciągle przybywa tego typu książek.

Możliwe, że jest to tylko kwestia moich osobistych odczuć, ale przygotowywanie potraw, o których czyta się w ulubionych książkach, stanowi przedłużenie procesu czytania i wchodzenia w dany świat literacki. Wykonywanie zwykłych czynności w kuchni, takich jak krojenie, czyszczenie, gotowanie, mieszanie, obieranie, smażenie, itp., jeśli odnosiło się do konkretnej postaci literackiej, albo konkretnej książki, albo danego pisarza, zawsze dawało mi niezwykle przyjemną iluzję uczestniczenia w książce, a jednocześnie przeniesienia i nałożenia świata książki na mój własny. Tym sposobem, będąc ciągle w moim mieście rodzinnym, we własnym mieszkaniu, w mojej ukochanej kuchni, byłam jednocześnie z Anią na Zielonym Wzgórzu, z Grekiem Zorbą na Krecie, z Tatianą na pustyni Sonora w Arizonie, z Hansem Castorpem w Davos.

Przepis, który zamieszczam poniżej pochodzi z jednej z moich ukochanych, a jednocześnie stanowiących takie cudowne połączenie literatury z gotowaniem, książek kucharskich. Odnosi się on do jednej z postaci serii książek dla dzieci o Mary Poppins, napisanej przez Pamelę Lyndon Travers, pana Perukki. Książeczki o Mary Poppins przeczytałam mając już lat 16 i od razu zachwycił mnie ten pełen poezji i magii świat. Proponuję, aby każdy sam sprawdził, gdzie zapach i smak tych ciasteczek jest w stanie go przenieść.

CIASTKA MIGDAŁOWE PANA PERUKKI

1 i ½ szklanki mąki

1/3 kostki margaryny

½ szklanki cukru pudru

2 czubate łyżeczki proszku do pieczenia

2 jajka

2-3 łyżki śmietany

50 g migdałów (pół paczki), drobno posiekanych

50 g migdałów całych, obranych ze skórki

skórka otarta z 1 cytryny

1 czubata łyżeczka cukru waniliowego

Mąkę posiekać nożem z margaryną, dodać przesiany cukier puder, proszek do pieczenia, wszystko wymieszać. Wydrążyć dołek, do którego wbić jedno całe jajko i jedno żółtko (białko zachować na potem). Dodać śmietanę, posiekane migdały, skórkę z cytryny, cukier waniliowy i wszystko razem zagnieść. Rozwałkować ciasto na grubość pół centymetra i wykrawać szklanką kółka. Ułożyć je blaszce wyłożonej folią aluminiową. Po wierzchu każdego ciastka rozsmarować odrobinę białka, posypać cukrem kryształem, nakłuć widelcem w kilku miejscach, a na środek wcisnąć jeden migdał. Piec ciastka w temperaturze 180-190°C, aż nabiorą koloru złotego i napełnią cały dom migdałowym zapachem. Zdjąć gorące z blachy i ostudzić na deseczce.

Bon appétit :-)!


Źródło:

Małgorzata Musierowicz, „Ciastka migdałowe pana Perukki”, [W tegoż:] „Całuski pani Darling”, Łódź 1995, s. 32.

http://www.bonappetitcava.blogspot.com

Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

best linux hosting 

piątek, 28 stycznia 2011

„Ohydnie ohydna” sałatka z krabowymi paluszkami

Niektóre dania na stałe wpisują się w życie człowieka. Czasem dlatego, że często je przyrządza, a czasem z powodu okoliczności, w jakich doszło do spotkania – jeśli można określić to jako „spotkanie”. Tytułowe danie to właśnie ostatni przypadek.

Sylwester zeszłego roku był szczególny. Po pierwsze dlatego, że wreszcie udało się A., P. i mnie spędzić go razem (po kilku nieudanych, wcześniejszych próbach). Po drugie, to był mój najlepszy Sylwester – całkowicie niewymuszony, bez żadnej fałszywej radości czy ekscytacji z tak banalnego powodu jak zaczęcie się kolejnego roku. A po trzecie – choć najmniej ważne – po sylwestrowym obżarstwie nie czułam się najlepiej i pół następnego dnia spędziłam jedząc sucharki.

Nie byliśmy tylko we trójkę. Nasi znajomi z Koła Polonistów zapowiedzieli swój udział, tak więc cały dzień spędziliśmy najpierw na zakupach, a potem na przyrządzaniu pyszności, by móc godnie podjąć gości. Ja ugotowałam zupę meksykańską oraz zrobiłam trzy sałatki: z ananasem, z szynką i ze śledziami. A. zrobiła udka z warzywami zapiekane w rękawie (o inspiracji, jaką mi dała tym rękawem, na pewno jeszcze napiszę) oraz sałatkę z paluszkami krabowymi. P., o ile pamiętam, zajmował się pomaganiem nam w krojeniu, otwierał nam słoiki i puszki, obierał cebulę, czosnek i ogórki, ozdabiał po swojemu przygotowane sałatki, zabawiał nas rozmową, dbał o oprawę muzyczną, puszczając nam muzykę Haendla i Roberta Kasprzyckiego, i generalnie był kimś, kogo moja Mama określa „przynieś, podaj, pozamiataj”.

Dlaczego „ohydnie ohydna”? Były z nią kłopoty od początku. Zakupy robiliśmy w ogromnym supermarkecie, gdzie powinno być wszystko. Mimo to, mieliśmy problem ze znalezieniem chińskiego makaronu, a kiedy wreszcie się to nam udało, okazało się, że nie ma makaronu ryżowego w postaci nitek. Były jedynie wstążki, na które A. ostatecznie się zdecydowała, bo stanowczo odmówiła zakupienia makaronu sojowego, który „w nitkach” był. Paluszki krabowe braliśmy na wagę, a że akurat mieli końcówkę towaru, wzięliśmy wszystko, co mieli – i to też okazało się być brzemienne w skutkach.

Samo przygotowanie sałatki nie jest trudne ani czasochłonne. Podgotować paluszki, by się rozmroziły, przygotować i ostudzić makaron, obrać warzywa – tym bardziej, że P. pomagał, gdzie tylko mógł. Końcowy efekt był przyjemny i dla oka i dla nosa. A., co prawda, oznajmiła, że „to nie to”, bo makaron nie jest „w nitkach”, a w ogóle wyszła nieprawdopodobnie duża porcja i kto to teraz zje? Ja i P., uzbrojeni w łyżki, podjęliśmy się degustacji i osobiście od pierwszej łyżki wiedziałam, że „to jest to”. P. natomiast, po pierwszym spróbowaniu, oznajmił głośno: „Ohydna!” i z miejsca pochłonął jeszcze z dziesięć łyżek. A. śmiejąc się podchwyciła „Ohydnie ohydna!” – i tak już się przyjęło, danie zostało nazwane na zawsze.

Poniżej przepis na ową „ohydnie ohydną” sałatkę – z wiedzą i za pozwoleniem mojej A.

„OHYDNIE OHYDNA” SAŁATKA Z KRABOWYMI PALUSZKAMI

1 opakowanie makaronu ryżowego nitki
1 opakowanie paluszków krabowych surimi (jeśli na wagę, to potrzeba 18 takich paluszków)
1 puszka kukurydzy
1 długi zielony ogórek
1 pęczek koperku
4-5 ząbków czosnku
3-4 łyżki majonezu
sól, pieprz

Paluszki rozmrozić (najlepiej wrzucić na chwilę do wrzątku), ostudzić, pokroić na 2-centymetrowe kawałki. Makaron połamać jeszcze w opakowaniu na mniejsze kawałki, następnie przygotować według instrukcji na opakowaniu, ostudzić. Kukurydzę osączyć z zalewy. Ogórek obrać ze skórki, pokroić wzdłuż na cztery części, następnie pokroić wszerz na 2-centymetrowe kawałki. Czosnek obrać i zgnieść w wyciskarce, albo pokroić w drobną kosteczkę. Koperek pokroić. Wszystkie składniki wymieszać w dużej misce z majonezem, doprawić solą i pieprzem do smaku, wstawić na dwie godziny do lodówki, by się „przegryzła”.

Bon appétit :-)!

best linux hosting