poniedziałek, 28 lutego 2011

Sałatka „Udon” po mojemu



Podróże kształcą. Nawet takie niewielkie, jak z Ostrołęki do Białegostoku. Niby tylko 120 km, a wydaje się, że człowiek znalazł się w innym świecie. W świecie – jak się okazuje – wielu kulinarnych możliwości.

Moja młodsza siostra studiuje w Wielkim Mieście. Kiedy po feriach wracała na studia, postanowiłam się pofatygować i potowarzyszyć dziecku w drodze powrotnej. Nieważne, że jechał z nami także Ojciec, który wystarczyłby i z towarzystwem i z pomocą. Miałam swoje osobiste cele w tej wyprawie.

Przede wszystkim  Empik, którego w Moim Mieście nie ma, a w którym kupiłam sobie piękny kalendarz na ścianę i długo poszukiwaną przez mnie książkę „Opętanie”, którą wydawnictwo Prószyński i Ska wydało w 1998 roku i dopiero teraz wypuściło drugie wydanie. Następnym przystankiem był mały, absolutnie uroczy sklepik z kawami i herbatami „Retro”, gdzie nabyłam po 50 g kawy o smaku Creme Brule i Irish Cream i gdzie wypatrzyłam śliczny serwis do herbaty, który zamierzam sprezentować – ale komu, nie powiem.

Po zakupach poszłam do mieszkania Siostry, gdzie rzeczona Siostra i nasz Ojciec już na mnie czekali z ulotkami japońskiej restauracji, by zamówić obiad. Oni zamówili sobie sushi na spółkę, a ja wzięłam sałatkę „Udon”.

Gwoli wyjaśnienia: moja Siostra interesuje się kulturami japońską i chińską. Czyta książki podróżnicze, stare poezje, ogląda filmy i anime, no i oczywiście odwiedza orientalne restauracje. Nie podzielam jej pasji, jeśli chodzi o samą kulturę, ale w kwestii kuchni doskonale ją rozumiem z jednego choćby tylko powodu: owoce morza.

Sama sałatka zrobiła na mnie wrażenie. Przede wszystkim tym, że była zapakowana w naprawdę niewielkie pudełeczko. Kiedy je zobaczyłam, byłam przekonana, że się nie najem i będę zmuszona podkraść trochę sushi rodzinie. Jakże się jednak myliłam! Nie byłam w stanie dokończyć tego niewielkiego pudełka i oddałam resztę Ojcu. Nawet nie wiem, co w niej było takiego sycącego, bo składniki wydawały się zwyczajne, poza majonezem, który był w składnikach sałatki w ulotce, ale na pewno nie był widzialny w sałatce w pudełku.

Ponieważ jednak bardzo mi smakowała, wzięłam sobie ulotkę z zamiarem zrobienia sobie sama takiego dania. Niestety, nie pomyślałam wcześniej o tym, że w Moim Mieście trudno będzie mi dostać makaron „Udon”. Tak szczerze mówiąc, to do tej pory go nie znalazłam, choć nie tracę nadziei, że może gdzieś tam jest. Można go dostać na Allegro, ale wydało mi się przesadą zamawianie makaronu do sałatki przez Internet, więc samowolnie zmieniłam makaron „Udon” na zwykły polski makaron 4-jajeczny.

I tak zrobiłam własną sałatkę. Smakowała, oczywiście, inaczej niż ta z restauracji, ale też była bardzo smaczna.

Sałatka „Udon”

Makaron „Udon” ugotowany i przestudzony, lub 4-jajeczny zwykły (tak by zapełnił około 1/3 miski do sałatki)
1 zielony ogórek
1 awokado
14 paluszków krabowych surimi
pęczek szczypiorku
3-4 łyżki majonezu
sól, pieprz

Makaron ugotować według instrukcji na opakowaniu, wystudzić. Paluszki surimi rozmrozić (ja je podgotowuję w gorącej wodzie), pokroić w kostkę. Ogórek i awokado obrać ze skórki, z awokado usunąć pestkę, pokroić w dość grubą kostkę. Szczypiorek posiekać. Wszystko razem wymieszać w misce z majonezem, solą i pieprzem. Naturalnie, każdy może przyprawić sobie sałatkę według swego gustu.

Bon appétit :-)!


 best linux hosting 

poniedziałek, 7 lutego 2011

Zdjęcia do mięska, które samo przypełza


Tak wyglądała moja zapiekanka zaraz po upieczeniu. Naturalnie, teraz jest jej o połowę mniej.

best linux hosting   

Mięsko samo przypełzło...

Wszyscy to znamy. Poniedziałek, pobudka o piątej rano, prysznic, szybka kawa, szczęściarze mający na ósmą do pracy jedzą śniadanie, ci mniej szczęśliwi zaczynający o siódmej przegryzają coś po drodze lub jedzą śniadanie w pracy.

Po weekendzie zwykle jesteśmy w miarę wypoczęci i tryskamy energią, która bardzo się przydaje do nadrabiania zaległości, które nazbierały się przez sobotę i niedzielę. Ja sama w poniedziałki funkcjonuję samą siłą rozpędu.

Lecz trzeba przyznać, że po ośmiu godzinach pracy, energia jest na wyczerpaniu i konieczne jest ponowne naładowanie akumulatorów. I tutaj właśnie przypełza mięsko (ten dowcip ma już długą brodę, ale i tak zawsze mnie śmieszy).

Na początku tygodnia potrzebujemy czegoś pożywnego, bogatego w składniki odżywcze, czegoś, co dam nam zastrzyk energii na dłużej. Poza tym, zważywszy na porę roku, dobrze by było, gdyby danie było podawane na ciepło i żeby było sycące i pożywne. Danie z mięsa nasuwa się tu samo i nawet nie musi przypełzać.

Oryginał przepisu, który podaję poniżej, znalazłam na stronie http://forum.dieta-dukan.pl/viewtopic.php?f=13&t=939. Jest to forum osób zainteresowanych dietą dr Dukana. Nieco go zmieniłam, dostosowując do mojego smaku, ale generalnie podstawa jest ta sama: mięso.

ZAPIEKANKA Z MIELONEGO MIĘSA

1 kg mięsa mielonego drobiowego (ja użyłam mięsa mielonego z indyka i tylko 60 dkg)
1 kostka chudego twarogu
1 jajko
2 łyżki otrąb owsianych
Kilka ząbków czosnku
Suszone pomidory (to zależy od gustu)
Przyprawy (np. zioła prowansalskie, pieprz, sól niskosodowa) – zioła prowansalskie mi się skończyły, więc użyłam zamiast nich bazylii i też było dobrze

Mięso wyrobić rękami z jajkiem, dodać zmiażdżony czosnek, przyprawy, otręby, suszone pomidory. Twaróg pokroić w kostkę, dodać delikatnie na sam koniec. Całość włożyć do żaroodpornego naczynia, wstawić do nagrzanego do 180°C piekarnika, aż się góra ładnie zarumieni, czyli na około ponad godzinę. W trakcie pieczenia wydziela się dość duża ilość płynu, można go odlać na końcu, albo w trakcie pieczenia.

Bon appétit :-)!

niedziela, 6 lutego 2011

Smak niedzieli

Czy to nie wspaniałe? Cały tydzień jęczę i narzekam, że jeszcze trochę – a wykończy mnie brak słońca, a tu na sam koniec tygodnia, w niedzielę – słońce świeci w całej krasie. Mój duży pokój jest zalany światłem, moje żółte ściany są dziś naprawdę słoneczne, a olchowy kolor mebli w słońcu przywołuje mi na myśl wszystkie rozgrzewające rzeczy, o jakich jestem w stanie pomyśleć – z winem z korzeniami na czele.

Kiedy byłam jeszcze mała, zawsze miałam wrażenie, że niedziela jest inna, jest lepsza niż reszta dni tygodnia. Może to tylko moje wspomnienia, które niekoniecznie muszą pokrywać się z rzeczywistością, ale nie pamiętam wielu pochmurnych niedziel. W niedzielę zawsze świeci słońce. W niedzielę po kościele Ojciec zabiera nas na lody. W niedzielę piecze się sernik, albo szarlotkę, albo makowca. W niedzielę nie trzeba iść do przedszkola i można pospać dłużej. W niedzielę popołudniu w telewizji był Teatrzyk Małego Widza, a wieczorem jakaś ciekawa dobranocka. W niedzielę jeździmy na grzyby do lasu. W niedzielę chodzimy z wizytą do znajomych, którzy mają dzieci w naszym wieku. W niedzielę w maju śliwa, która rosła do niedawna przy moim bloku, jest cała pokryta białym kwieciem, a ja mam na sobie po raz pierwszy w roku letnią, żółtą sukienkę bez rękawów. Ach, niedziela…

Dziś, kiedy wstałam z łóżka, poszłam robić do kuchni kawę i promienie słoneczne pierwszy raz złapały mają uwagę, od razu miałam to uczucie, takie przyjemne, wypełniające mnie całą uczucie, jak w tej piosence z „Oklahomy” (wiem, moja słabość do musicali jest straszna): 

Oh, what a beautiful mornin’,
Oh, what a beautiful day.
I got a beautiful feelin’,’
Everything’s goin’ my way.

Naturalnie, wiem, że nic się tutaj szczególnego nie wydarzy, bo to w ten sposób nie działa, ale ranek naprawdę był piękny, dzień też jest piękny, i tak właściwie to wszystko idzie po mojej myśli – jak w piosence.

Taki piękny dzień zasługuje, oczywiście, na właściwą oprawę i nie mogę oprzeć się przekonaniu, że to musi być coś słodkiego. Zresztą, w domu moich rodziców to zawsze było coś słodkiego, czego ukoronowaniem był czas, kiedy Mama była w fazie robienia karpatki. Ale już od kilku lat nie mieszkam z rodzicami i zastanawiałam się, czy ja też mam jakieś danie na niedzielę.

I właśnie mam. Jak tak pomyślę, to zaczęłam je mieć nawet dość wcześnie, bo już na studiach. Co prawda, nie robię go co niedziela, bo też nie zawsze mi się chce, ale nie bardzo mogę sobie wyobrazić inny dzień niż niedzielę na przygotowanie tej rzeczy, która łączy w sobie dwie doskonałości: pieczywo i czekoladę.

Mój osobisty smak niedzieli to czekoladowe drożdżówki, na które przepis podaję poniżej. Wszystkiego najlepszego w tę cudowną, słoneczną niedzielę – cieszcie się jej smakiem!

CZEKOLADOWE DROŻDŻÓWKI

12 sztuk
250 g mąki
szczypta soli
2 łyżki stołowe cukru pudru
1 torebka suszonych drożdży instant
3 jajka, roztrzepane i 1 dodatkowe do posmarowania
45 ml ciepłego mleka
115 g masła pokrojonego w kostkę
175 g deserowej czekolady, połamanej na cząstki

Do dużej miski przesiej mąkę i sól, dodaj cukier i drożdże, wymieszaj. Zrób w środku wgłębienie, wlej w nie mleko i jajka. Wyrób mąkę z płynnymi składnikami na dość miękkie ciasto. Przełóż na lekko poprószony mąką blat i wygniataj energicznie około 5 minut, aż ciasto będzie gładkie i elastyczne. Jeśli trzeba dosyp nieco mąki. Dodaj do ciasta masło, po kilka kawałków naraz, ugniatając, żeby każda porcja dobrze się wchłonęła. Kiedy wgnieciesz już całe masło, a na cieście ukażą się małe banieczki, owiń ciasto w celofan i włóż do lodówki na co najmniej 1 godzinę. Jeśli zamierzasz podać drożdżówki na śniadanie, możesz zostawić ciasto w lodówce na noc. Wysmaruj lekko 12 foremek i ułóż je na blaszce do pieczenia. Podziel ciasto na 12 kawałków, uformuj z nich gładkie krążki. W środku każdego umieść kostkę czekolady, sklej brzegi palcami i odrobiną roztrzepanego jajka. Umieść kulki w foremkach – spojeniem do dołu. Przykryj i pozostaw w ciepłym miejscu na około 30 minut, aż podwoją objętość. Rozgrzej piekarnik do 200°C. Posmaruj drożdżówki roztrzepanym jajkiem i piecz 12-15 minut. Przenieś na drucianą podstawkę i nieco wystudź. Podawaj ciepłe. Można zrobić drożdżówki na zapas i podgrzać. Nie podawaj prosto z piekarnika, bo czekolada w środku jest bardzo gorąca.

Bon appétit :-)!

Źródło:

Christine McFadden i Christine France: „Wielka encyklopedia czekolady”, Arkady, Warszawa 1999, s. 228.

best linux hosting 

sobota, 5 lutego 2011

Smak lenistwa

Nie jest żadną tajemnicą, że prostota w kuchni jest najlepsza. Wielokrotnie zadziwiałam samą siebie, że dania najprostsze, wymagające minimalnego wysiłku i niewielkiego nakładu czasu, są nie tylko najlepszym rozwiązaniem z logistycznego punktu widzenia, ale też rzeczami najsmaczniejszymi na świecie.

W moim przypadku to jednak coś więcej. Jestem z natury leniwa, a próby wychowania mnie na tytana pracy raczej nie powiodły się. Mam głęboki szacunek dla osób pracowitych i dla samej pracy, uważam, że praca utrzymuje człowieka na odpowiednim poziomie moralnym i daje właściwą perspektywę na życie. I nawet sama mam napady pracowitości, kiedy nie śpię, nie jem, nie robię nic – poza tym, że wykonuję daną pracę. Szczęśliwie, nie zdarza się to tak często i dotyczy to jedynie moich zainteresowań. Powtarzam, z natury jestem leniem, a teraz już jestem raczej za stara, by to ze mnie wykorzenić.

Ta może nie za bardzo pochlebna cecha mojego charakteru ma, oczywiście, swoje przełożenie w kuchni. Owszem, jestem w stanie poświęcić pół dnia, aby zrobić tort migdałowo-kawowy, bawić się dwoma tortownicami, stresować nad polewą i wychodzić z siebie przy masie kawowej. Więcej, mogę powiedzieć, że potrafię nawet się przemóc i przez cały dzień nie zajmować się niczym więcej, jak tylko przygotowaniem rolady ze szczupaka, której nienawidzę robić z całego serca, ale za to uwielbiam ją jeść. Owszem, mam takie napady pracowitości (albo głodu – jak kto woli).

Tylko, czy gdybym nawet była tym tytanem pracy, to robiłabym sobie tego przysłowiowego szczupaka codziennie? Nie wydaje mi się. W gotowaniu, jak i we wszystkim innym, najgorszymi rzeczami jakie mogą być, jest monotonność i nuda, które potrafią zabić przyjemność nawet z najsmaczniejszej potrawy. Dlatego też na co dzień przygotowuję sobie danie proste, szybkie, najlepiej w dużej ilości, i każdego dnia inne.

Jajecznica z 4 jaj i 2 cebul. Mizeria z ogórków i śmietany. Sałatka z ryżu preparowanego, papryki, kukurydzy, groszku i ogórków konserwowych. Placuszki z kurczaka. Podsmażane ziemniaki. Brokuły zapiekane z żółtym serem. Makaroniki czekoladowo-kokosowe. Szuba ze śledzi, cebuli, ziemniaków, buraków i jajek. I przebój kulinarny nad przebojami: omlet. Moja siostra, kiedy Ojciec ją prosi o jakąś przysługę i pyta, co chce w zamian, zawsze, nieodmiennie odpowiada: omlet (swoją drogą, nie wiem, na czym to polega, ale mnie też omlety mego Ojca bardziej smakują).

Dzisiejszy dzień przyniósł mi danie proste i szybkie – odpowiednie dla mojego umiłowania prostoty na co dzień i mojego lenistwa. W ogóle zapiekanki mają tę zaletę, że nie tylko są proste, szybkie i dają wiele możliwości wariacji, ale są bardzo odpowiednim posiłkiem na tę porę roku, kiedy przynajmniej jeden ciepły posiłek dziennie jest bardziej niż obowiązkowy.

Poniżej zapiekanka tania, zapiekanka pyszna, zapiekanka  bardzo szybko znikająca z talerza.

ZAPIEKANKA ZIEMNIACZANO-SEROWA

1 kg ziemniaków
25 dkg półtłustego białego sera
szklanka mleka
3 jajka
sól, pieprz, kminek mielony
łyżka margaryny do naczynia żaroodpornego

Ziemniaki obrać i pokroić w plasterki, wrzucić na 5 minut do wrzącej wody. Odcedzić. Do sera dodać 1 jajko, sól, pieprz, kminek, połączyć z ziemniakami. Włożyć do naczynia do zapiekania wysmarowanego margaryną. Mleko wymieszać z pozostałymi jajkami, lekko posolić. Zalać zapiekankę. Piec 50 min w temperaturze 180°C.

Bon appétit :-)!

Przepis pochodzi z książeczki: „Pyszności z piekarnika: zapiekanki, pizze, grzanki” z „Biblioteczki Poradnika Domowego” wydanej przez wydawnictwo „Prószyński Media” w 2009, s. 39.

best linux hosting 

piątek, 4 lutego 2011

Smak Anglii w Polsce – próba rehabilitacji

Zauważyłam, że czasami piszę tak, jakby wszystkie moje najgorsze kulinarne doświadczenia miały miejsce w Anglii, albo przez Anglię, albo z powodu Anglii, tudzież dlatego, bo Anglia jest taka, jaka jest. Co nie jest prawdą. Faktem jest jednak, że gdyby nie polskie książki kucharskie o kuchni angielskiej, raczej bym nie wiedziała, że takowa w ogóle istnieje.

Jeśli mam być zupełnie szczera, moje największe porażki kulinarne – zarówno jeśli chodzi o gotowanie, jak i o jedzenie – miały miejsce w Polsce, i to na długo zanim wyjechałam za granicę. Temu, że nigdy właściwie nie zrobiłam żadnego wysiłku, by przyjrzeć się bliżej miejscowej kuchni w West Yorkshire, jest – jak sądzę – tak samo winne moje wrodzone wygodnictwo, jak i fakt, że angielskie śniadania i obiady, serwowane na stołówce w moim miejscu pracy, były mało apetyczne, ociekały tłuszczem, a ich kolor nie zachęciłby nawet człowieka na diecie odchudzającej. Wygodniej było chodzić do chińskiego bufetu na kurczaka w sosie słodko-kwaśnym, pikantne ziemniaki oraz panierowane mięso z krabów i twierdzić, że kuchnia angielska – tak, jak potwór z Loch Ness – nie istnieje.

Jestem jednak absolutnie przeciwna wszelkiemu fanatyzmowi, nawet jeśli objawia się on na tak nieszkodliwym polu, jakim jest sztuka kulinarna. Poza tym Anglia niewątpliwie sprawiła naszemu krajowi prezent w postaci Kevina Aistona – Anglika, który świetnie mówi po polsku. Moje serce zdobył, kiedy w jakimś programie telewizyjnym, poproszony o wypowiedzenie formułki „Stół z powyłamywanymi nogami”, spytał bez namysłu, czy nie mógłby po prostu powiedzieć „blat”. I właśnie pod wpływem sympatycznego strażaka postanowiłam zrobić wysiłek i wypróbować przepis z kuchni angielskiej. 

W zeszłym roku dostałam od koleżanek z pracy książkę kucharską współstworzoną przez bohaterów programu „Europa da się lubić”, m.in. też przez Kevina Aistona. Zamieścił on w tej książce kilka przepisów ze swojego dzieciństwa. Zawsze bardziej ufam przepisom tzw. domowym, tzn. takim, które ktoś już wykorzystał i zrobił danie własnymi rękami. Poza tym, współtwórcy książki zamieszczali przepisy kierując się polskimi realiami, więc przynajmniej tym razem nie musiałam się martwić, że czegoś nie dostanę. Nawet tak się przyjemnie okazało, że wszystkie składniki miałam w domu i nie było potrzeby wychodzić  do sklepu.

Z przepisów wybrałam „Chicken and mushroom pie” czyli placek nadziewany kurczakiem i pieczarkami. Zanim podam oryginalny przepis, chciałabym się podzielić kilkoma refleksjami – już po zrobieniu, upieczeniu i spróbowaniu tego placka. No cóż, niech będzie, istnieje coś takiego jak kuchnia angielska. Ciasto wyszło mi za mało słone, ciężko się wałkowało, i rwało się w najmniej odpowiednich momentach. Poza tym, potrawa jest dość prosta do przygotowania i nawet nie bardzo czasochłonna. Za to nadzienie z kurczaka, cebuli i pieczarek jest przepyszne i w zupełności rekompensuje mi braki w cieście – które nota bene są raczej moimi niedociągnięciami. Ten placek zrobię znów na pewno, a co do innych angielskich dań – zobaczymy.

CHICKEN AND MUSHROOM PIE, CZYLI PLACEK NADZIEWANY KURCZAKIEM I GRZYBAMI

Ciasto:
250 g mąki
110 g masła
1 jajko
sól

Nadzienie:
450 g piersi z kurczaka
130 g pieczarek
1 cebula
250 ml bulionu drobiowego
2 łyżki mąki
100 ml śmietanki 30%
garść posiekanej natki pietruszki
1 żółtko
sól i pieprz

Rozgrzej piekarnik do temperatury 200°C. Zagnieć ciasto, siekając mąkę z masłem, a następnie dodając jajko oraz sól i zagniatając, aż powstanie gładka masa. Odstaw ciasto na 20 minut do lodówki. Podziel je na 2 części i rozwałkuj. Jedną część wyłóż na dnie nasmarowanej masłem tortownicy, wykładając też ciasto na boki. Piecz spód ciasta w piekarniku w temperaturze 180°C, aż będzie lekko rumiany.
  
Na patelni zeszklij na maśle cebulę pokrojoną w kostkę, dodaj podobnie pokrojoną pierś z kurczaka i pokrojone w plasterki pieczarki, obsmaż, posypując mąką, dodaj sól i pieprz. Dodaj bulion i gotuj, aż lekko odparuje i zgęstnieje. Dodaj śmietankę i wymieszaj, podgrzewaj, żeby sos jeszcze zgęstniał. Do nadzienia dodaj posiekaną pietruszkę, wymieszaj i wyłóż je na upieczonym spodzie zapiekanki. Całość szczelnie przykryj drugą częścią ciasta, zlepiając boki. Na środku zapiekanki zrób w cieście okrągłą dziurkę, przez którą w trakcie pieczenia będzie odparowywał nadmiar płynu. Aby zapiekanka była złocista, posmaruj jej wierzch żółtkiem roztrzepanym z odrobiną wodą. Piecz w temperaturze 200°C mniej więcej przez 30 minut.

Bon appétit :-)!

Przepis pochodzi z książki „Europa w kuchni” pod red. Joanny Pawełczak, wydanej przez „Wydawnictwo Otwarte”, Kraków 2007, s. 186-187.

best linux hosting 

czwartek, 3 lutego 2011

Smak pomarańczy

Kocham zimę – naprawdę. Uwielbiam śnieg, i nie przeszkadza mi niska temperatura (o ile nie jest za niska). Ale brak słońca wpędza mnie w depresję. Tęsknię za światłem i za promieniami słonecznymi. I z tej całej tęsknoty zaczęłam myśleć o pomarańczach.

W sposób naturalny kojarzę te owoce ze słońcem i z latem. W ogóle cytrusy przywołują mi na myśl ciepłe kraje. Afrykańskie sawanny, południowoamerykańskie plantacje, i – z powodu Gabriela Garcii Marqueza – kolumbijskie dżungle z barwnymi papugami. Pomarańcze, cytryny, banany, grejfruty, kiwi, mandarynki, mango, papaje, ananasy, limonki, arbuzy, awokado, figi, granaty, daktyle, melony, gujawy, kokosy, itd. – sama myśl o nich przenosi mnie na jakąś odległą plażę z lazurową wodą i słońcem tak jasnym, że oślepia.

Pomarańcze zaczęłam jeść późno – po długiej egzystencji jako „niejadek”. Inną rzeczą jest, że w czasach mojego dzieciństwa widywałam pomarańcze rzadko, a kiedy zaczęłam widywać je częściej – miałam już ustalone gusta, ukierunkowane ściśle na landrynki pomarańczowe (sic!) i jabłka. Przełom nastąpił kiedy miałam lat 16, choć przyznam się szczerze, nie pamiętam chwili, kiedy pierwszy raz spróbowałam tego owocu.

Niemniej, kiedy myślę o słońcu i cieple, nieodmiennie nasuwają mi się na myśl pomarańcze. Kiedy przypominam sobie lipcowe upały, od razy przypominam sobie mrożony sok pomarańczowy, który dla mnie w taka porę jest bardzo odświeżający i energetyzujący. Możliwe, że słońce i pomarańcze kojarzą mi się ze sobą ze względu na kształt i kolor, jakkolwiek banalne by to nie było. Jednak w samym smaku pomarańczy jest coś takiego, coś nieuchwytnego, a kojarzącego się z wakacjami, ciepłem, plażą, lenistwem i dobroczynnym słońcem.

Przyznam się, że pomarańcze nasuwają mi całą masę skojarzeń literackich i nie tylko. Począwszy od Juliana Tuwima „Sen złotowłosej dziewczynki” (Marek Grechuta napisał do słów tego wiersza muzykę):

(…)
Pani pyta, czy walca tańczę?

Ach, zatańczę... jak sen dziewczynki!

Mandarynki i pomarańcze,

Pomarańcze i mandarynki.

Żeby pozostać przy piosenkach, wszyscy na pewno kojarzą piosenkę Tadeusza Woźniaka „Smak i zapach pomarańczy”:

(…)
 Lubię kiedy jest sobota,

Gdy po wszystkich już kłopotach.

Lubię śpiewać, lubię tańczyć,

Lubię zapach pomarańczy.

Jednak moim ukochanym „pomarańczowym” skojarzeniem jest początek wiersza Wallace’a Stevensa w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka „Niedzielny poranek”:

Błogie wygody peniuaru, późna

Kawa i pomarańcze w słonecznym fotelu,

Zielona wolność papugi kakadu

Na dywaniku – wszystko, zmieszane, rozprasza

Świętą ciszę obrzędu odwiecznej ofiary. (…)

I właśnie z powodu tych wszystkich myśli, i tych wszystkich fantazji o słonecznych plażach, i powyższych skojarzeń literackich, poniżej podaję przepis na marokańską sałatkę z pomarańczami. Słońca pewnie jeszcze przez jakiś czas nie zobaczę. Ale sałatkę zrobię i zjem.

SAŁATKA Z POMARAŃCZY, ORZECHÓW WŁOSKICH I DAKTYLI

1 drobno poszatkowana sałata masłowa, lub krucha lodowa, lub dębolistna; można użyć mieszanki tych sałat
3 średnie pomarańcze
50 g posiekanych świeżych daktyli (jeśli można je dostać) – ja zawsze używałam suszonych
50 g posiekanych orzechów włoskich
½ łyżeczki cynamonu

Sos:
Sok z 1 cytryny
2 łyżki stołowe cukru
2 łyżki stołowe wody z kwiatu z pomarańczy lub 2 łyżki stołowe soku wyciśniętego z pomarańczy

Umieścić przygotowaną sałatę w dużej, płytkiej salaterce. Obrać pomarańcze nad miseczką, aby krople soku do niej spłynęły i usunąć wszystkie pestki. Pokroić pomarańcze na średniej grubości plastry i ułożyć je w krąg na sałacie. Dodać pokrojone orzechy włoskie i daktyle. Wszystkie składniki sosu połączyć z sokiem pomarańczowym i otrzymanym sosem polać sałatkę. Po wierzchu posypać cynamonem.

Bon appétit :-)!

Przepis pochodzi z dwutygodnika „Świat Kuchni. Samouczek dobrego gotowania” wydawanego przez „Marshall Cavendish. Polska Sp. z o.o.” w latach 1997-2000, z działu: „Przystawki, zakąski i sałatki”, strona 22.

best linux hosting 

niedziela, 30 stycznia 2011

Coś na rozgrzewkę

Żyjemy według pewnego rytmu, choć najczęściej sobie tego nie uświadamiamy. W lato zajadamy się lodami i świeżymi owocami, wiosna i jesień to czas warzyw, natomiast zimą jemy bogate treściowo dania na gorąco. A najpożywniejszym, i zarazem do najprostszym do wykonania daniem na gorąco jest zupa.


W ogóle w dziedzinie sztuki kulinarnej wynalazkiem najgenialniejszym jest zupa. Coś, co może być tak proste, że już bardziej nie można, i tak skomplikowane, że trzeba spędzić nad tym pół dnia. Ascetycznie skromne w składniki lub przeładowane treściowo i przyprawowo. Same możliwości wariacji mogą przyprawić o zawrót głowy. Zupy z ryżem, z makaronem, z ziemniakami. Zupy z warzyw i zupy z owoców. Zupy z mięsem, gulaszowe, miksowane, zupy-kremy. Zupy klarowne i zupy zabielane. Zupy kwaśne, ostre, łagodne, i na słodko. Zupy tłuste i zupy dietetyczne. A ile jeszcze jest takich, o których nie pamiętam...

Jeden ciepły posiłek dziennie to niezbędne minimum dla każdego chcącego zachować zdrowy żołądek człowieka. Zupa idealnie spełnia to zadanie. Zwykle gotuje się cały garnek zupy, dlatego też jest niezwykle ekonomiczna, gdyż gotuje się raz na trzy, cztery dni – a potem tylko odgrzewa. Co dla ludzi pracujących poza domem, a takich jest przecież większość, jest bardzo dogodne. Gdy wracają do domu po pracy, zwykle zmęczeni i bez specjalnego zapału, by rzucać się w wir gotowania, zupa, którą wystarczy podgrzać, jest komfortem, za który wysyła się dziękczynienie niebu, a sobie po cichu gratuluje, że miało się na tyle rozsądku w niedzielę popołudniu, by sobie tę zupę ugotować.
  
Możliwe, że tylko mnie, ale zupy zawsze kojarzą mi się z kuchnią mojej Mamy. Zwykły rosół z makaronem, ryż na mleku, barszcz czerwony, krupnik, grochówka, żurek, zupa pieczarkowa i ogórkowa, kapuśniak, pomidorówka – takie zwykłe, może niespecjalnie wymyślne, ale jedyne w swoim rodzaju (bo każdy przecież gotuje po swojemu) zupki.

Muszę się przyznać, że sama rzadko gotuję zupy, ale to dlatego, że zwyczajnie wiem, że choćbym nie wiem jak się starała, zupy Mamy i tak bardziej mi smakują. A do grochówki mojej Mamy to nawet nie podchodzę z próbowaniem, bo to, co moja Rodzicielka potrafi zrobić z grochu, wody i kiełbasy jest absolutną doskonałością, której nie mam żadnej nadziei, by dorównać czy choćby się do niej zbliżyć. Robię więc zupy, których moja Mama nie robiła, albo robiła je rzadko.

Pamiętam, pewnego razu w listopadzie wróciłam ze szkoły do domu. Było jakoś tak po godzinie czternastej. Było zimno, deszczowo, a ja od dwóch dni chodziłam może nie z katarem, ale z „zapowiedzią kataru”. Byłam przemarznięta i głodna, a nikogo nie było w domu. Postanowiłam wykorzystać zatem moją nowa książeczkę z zupami i uraczyć się czymś pożywnym. Przepis, który znalazłam, był idealny na pogodę i moje samopoczucie, a w dodatku prosty i szybki do wykonania, no i wszystkie składniki miałam w domu. Zrobiłam więc sobie tę zupkę i zjadłam. Do dziś potrafię przywołać to przyjemne uczucie ciepła rozchodzące mi się po ciele i rozgrzewające moje kości. A następnego dnia okazało się, że „zapowiedź kataru” też mi przeszła.

Oto przepis na zupę. Prywatnie nazywam ją zupa „cztery”, ale w oryginale nazwa brzmi:


ZUPA CZOSNKOWA HISZPAŃSKA

4 ząbki czosnku
4 łyżki oliwy
4 pomidory
4 cebule
4 szklanki wody
sól, pieprz
4 tosty z chleba pytlowego

Obrany czosnek drobno posiekać i zrumienić na oliwie, wymieszać z obraną i posiekaną cebulą, dodać obrane ze skórki i pokrojone w plasterki pomidory. Dusić do miękkości. Zalać wrzącą wodą, doprowadzić do wrzenia. Zmniejszyć ogień i gotować powoli 5 minut. Przyprawić do smaku solą i pieprzem. Zupa powinna być ostra. Do wazy włożyć usmażone tosty, zalać zupą i natychmiast podawać.

Bon appétit :)!

Źródło:

Zofia Kozłowska: Zupy na każą pogodę, Warszawa 1994, s. 134.

best linux hosting 

sobota, 29 stycznia 2011

Związki między gotowaniem a literaturą

Autorem artykułu jest Katarzyna Dudziuk

Zanim nauczyłam się gotować, nauczyłam się czytać. Zanim otworzyłam moją pierwszą książkę kucharską, przeczytałam całe masy powieści i opowiadań. I z zachwytem odkryłam, że te dwie moje pasje przenikają się i nawzajem uzupełniają.

Książki, jeśli opowiadają jakaś historię, opowiadają ją o ludziach. A ludzie, przez sam fakt, że są ludźmi, muszą jeść. A nawet więcej, historia wcale nie musi być o ludziach, może być o roślinach, albo zwierzętach, gdyż wszystko, co żyje, potrzebuje do egzystencji pożywienia – niezależnie od tego, czym by to pożywienie miało się okazać (swoją drogą, ciekawe, jak wyglądałaby książka kucharska np. korników?)

Najlepszym przykładem, a zarazem książką, przy której czytaniu zawsze robię się głodna, jest „Klub Pickwicka” Karola Dickensa. Przy całym sympatycznym absurdzie członków owego klubu, są oni głęboko ludzcy i doświadczają zwykłych ludzkich uczuć i potrzeb. Dickens praktycznie w każdym rozdziale wspomina o jakimś zastawionym stole, gdzie czekają smażone kurczęta, pieczenie z dzika, pasztety z gołębi, ozory, szynki, raki, łososie, wina, kufle piwa, i, oczywiście, wszechobecny grog. Będąc realistą do szpiku kości, pisarz nie ignorował potrzeb ciała i wyraźnie nie widział nic zdrożnego w suto zastawionym stole.

Aż samemu chciałby się wejść do świata książki, by biesiadować razem z postaciami literackimi. Dlatego uwielbiam książki kucharskie, które odnoszą się do konkretnych książek, albo konkretnych postaci literackich, a z sukcesu komercyjnego tego typu pozycji wnoszę, że nie jestem w tym odosobniona. „Książka kucharska Ani z Zielonego Wzgórza” Kate Macdonald, „Łasuch Literacki” Małgorzaty Musierowicz, „Książka kucharska Jane Austin” Maggie Black i Deirdre Le Faye, czy nawet wydana dla dzieci „Książka Kucharska Kaczora Donalda” – ich popularność wciąż rośnie i ciągle przybywa tego typu książek.

Możliwe, że jest to tylko kwestia moich osobistych odczuć, ale przygotowywanie potraw, o których czyta się w ulubionych książkach, stanowi przedłużenie procesu czytania i wchodzenia w dany świat literacki. Wykonywanie zwykłych czynności w kuchni, takich jak krojenie, czyszczenie, gotowanie, mieszanie, obieranie, smażenie, itp., jeśli odnosiło się do konkretnej postaci literackiej, albo konkretnej książki, albo danego pisarza, zawsze dawało mi niezwykle przyjemną iluzję uczestniczenia w książce, a jednocześnie przeniesienia i nałożenia świata książki na mój własny. Tym sposobem, będąc ciągle w moim mieście rodzinnym, we własnym mieszkaniu, w mojej ukochanej kuchni, byłam jednocześnie z Anią na Zielonym Wzgórzu, z Grekiem Zorbą na Krecie, z Tatianą na pustyni Sonora w Arizonie, z Hansem Castorpem w Davos.

Przepis, który zamieszczam poniżej pochodzi z jednej z moich ukochanych, a jednocześnie stanowiących takie cudowne połączenie literatury z gotowaniem, książek kucharskich. Odnosi się on do jednej z postaci serii książek dla dzieci o Mary Poppins, napisanej przez Pamelę Lyndon Travers, pana Perukki. Książeczki o Mary Poppins przeczytałam mając już lat 16 i od razu zachwycił mnie ten pełen poezji i magii świat. Proponuję, aby każdy sam sprawdził, gdzie zapach i smak tych ciasteczek jest w stanie go przenieść.

CIASTKA MIGDAŁOWE PANA PERUKKI

1 i ½ szklanki mąki

1/3 kostki margaryny

½ szklanki cukru pudru

2 czubate łyżeczki proszku do pieczenia

2 jajka

2-3 łyżki śmietany

50 g migdałów (pół paczki), drobno posiekanych

50 g migdałów całych, obranych ze skórki

skórka otarta z 1 cytryny

1 czubata łyżeczka cukru waniliowego

Mąkę posiekać nożem z margaryną, dodać przesiany cukier puder, proszek do pieczenia, wszystko wymieszać. Wydrążyć dołek, do którego wbić jedno całe jajko i jedno żółtko (białko zachować na potem). Dodać śmietanę, posiekane migdały, skórkę z cytryny, cukier waniliowy i wszystko razem zagnieść. Rozwałkować ciasto na grubość pół centymetra i wykrawać szklanką kółka. Ułożyć je blaszce wyłożonej folią aluminiową. Po wierzchu każdego ciastka rozsmarować odrobinę białka, posypać cukrem kryształem, nakłuć widelcem w kilku miejscach, a na środek wcisnąć jeden migdał. Piec ciastka w temperaturze 180-190°C, aż nabiorą koloru złotego i napełnią cały dom migdałowym zapachem. Zdjąć gorące z blachy i ostudzić na deseczce.

Bon appétit :-)!


Źródło:

Małgorzata Musierowicz, „Ciastka migdałowe pana Perukki”, [W tegoż:] „Całuski pani Darling”, Łódź 1995, s. 32.

http://www.bonappetitcava.blogspot.com

Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

best linux hosting 

piątek, 28 stycznia 2011

„Ohydnie ohydna” sałatka z krabowymi paluszkami

Niektóre dania na stałe wpisują się w życie człowieka. Czasem dlatego, że często je przyrządza, a czasem z powodu okoliczności, w jakich doszło do spotkania – jeśli można określić to jako „spotkanie”. Tytułowe danie to właśnie ostatni przypadek.

Sylwester zeszłego roku był szczególny. Po pierwsze dlatego, że wreszcie udało się A., P. i mnie spędzić go razem (po kilku nieudanych, wcześniejszych próbach). Po drugie, to był mój najlepszy Sylwester – całkowicie niewymuszony, bez żadnej fałszywej radości czy ekscytacji z tak banalnego powodu jak zaczęcie się kolejnego roku. A po trzecie – choć najmniej ważne – po sylwestrowym obżarstwie nie czułam się najlepiej i pół następnego dnia spędziłam jedząc sucharki.

Nie byliśmy tylko we trójkę. Nasi znajomi z Koła Polonistów zapowiedzieli swój udział, tak więc cały dzień spędziliśmy najpierw na zakupach, a potem na przyrządzaniu pyszności, by móc godnie podjąć gości. Ja ugotowałam zupę meksykańską oraz zrobiłam trzy sałatki: z ananasem, z szynką i ze śledziami. A. zrobiła udka z warzywami zapiekane w rękawie (o inspiracji, jaką mi dała tym rękawem, na pewno jeszcze napiszę) oraz sałatkę z paluszkami krabowymi. P., o ile pamiętam, zajmował się pomaganiem nam w krojeniu, otwierał nam słoiki i puszki, obierał cebulę, czosnek i ogórki, ozdabiał po swojemu przygotowane sałatki, zabawiał nas rozmową, dbał o oprawę muzyczną, puszczając nam muzykę Haendla i Roberta Kasprzyckiego, i generalnie był kimś, kogo moja Mama określa „przynieś, podaj, pozamiataj”.

Dlaczego „ohydnie ohydna”? Były z nią kłopoty od początku. Zakupy robiliśmy w ogromnym supermarkecie, gdzie powinno być wszystko. Mimo to, mieliśmy problem ze znalezieniem chińskiego makaronu, a kiedy wreszcie się to nam udało, okazało się, że nie ma makaronu ryżowego w postaci nitek. Były jedynie wstążki, na które A. ostatecznie się zdecydowała, bo stanowczo odmówiła zakupienia makaronu sojowego, który „w nitkach” był. Paluszki krabowe braliśmy na wagę, a że akurat mieli końcówkę towaru, wzięliśmy wszystko, co mieli – i to też okazało się być brzemienne w skutkach.

Samo przygotowanie sałatki nie jest trudne ani czasochłonne. Podgotować paluszki, by się rozmroziły, przygotować i ostudzić makaron, obrać warzywa – tym bardziej, że P. pomagał, gdzie tylko mógł. Końcowy efekt był przyjemny i dla oka i dla nosa. A., co prawda, oznajmiła, że „to nie to”, bo makaron nie jest „w nitkach”, a w ogóle wyszła nieprawdopodobnie duża porcja i kto to teraz zje? Ja i P., uzbrojeni w łyżki, podjęliśmy się degustacji i osobiście od pierwszej łyżki wiedziałam, że „to jest to”. P. natomiast, po pierwszym spróbowaniu, oznajmił głośno: „Ohydna!” i z miejsca pochłonął jeszcze z dziesięć łyżek. A. śmiejąc się podchwyciła „Ohydnie ohydna!” – i tak już się przyjęło, danie zostało nazwane na zawsze.

Poniżej przepis na ową „ohydnie ohydną” sałatkę – z wiedzą i za pozwoleniem mojej A.

„OHYDNIE OHYDNA” SAŁATKA Z KRABOWYMI PALUSZKAMI

1 opakowanie makaronu ryżowego nitki
1 opakowanie paluszków krabowych surimi (jeśli na wagę, to potrzeba 18 takich paluszków)
1 puszka kukurydzy
1 długi zielony ogórek
1 pęczek koperku
4-5 ząbków czosnku
3-4 łyżki majonezu
sól, pieprz

Paluszki rozmrozić (najlepiej wrzucić na chwilę do wrzątku), ostudzić, pokroić na 2-centymetrowe kawałki. Makaron połamać jeszcze w opakowaniu na mniejsze kawałki, następnie przygotować według instrukcji na opakowaniu, ostudzić. Kukurydzę osączyć z zalewy. Ogórek obrać ze skórki, pokroić wzdłuż na cztery części, następnie pokroić wszerz na 2-centymetrowe kawałki. Czosnek obrać i zgnieść w wyciskarce, albo pokroić w drobną kosteczkę. Koperek pokroić. Wszystkie składniki wymieszać w dużej misce z majonezem, doprawić solą i pieprzem do smaku, wstawić na dwie godziny do lodówki, by się „przegryzła”.

Bon appétit :-)!

best linux hosting 

czwartek, 27 stycznia 2011

Warzywo doskonałe

To oczywiście kwestia gustu, niemniej sądzę, że wiele osób zgodziłoby się z moją opinią. Warzywo skromne, powszechne, zazwyczaj wymieniane ze skrzywioną miną, niemniej wszechobecne w każdej kuchni - cebula.

Niedawno wymieniałam z moim przyjacielem uwagi na tematy kulinarne i w pewnej chwili padło pytanie z mojej strony, co mój przyjaciel lubi najbardziej. Odparł, że: ex aequo sernik z kokosem, pleśniak jego Mamy, tort z nutellą i ze śliwkami. Kiedy zadał mi to samo pytanie, zaczęłam się śmiać, a on po chwili sam sobie odpowiedział: ex aequo cebula, czerwona cebula, czosnek. Dalej rozmowa potoczyła się w kierunku określenia, co nasze sympatie kulinarne mówią o nas, ale o wnioskach przemilczę.

Dzięki cebuli przeżyłam studia. Pomijając jej inne zalety, była wówczas tania, a odrobina masła czy oleju do jej podsmażenia zawsze się znalazła. I nie dbam, o czym to świadczy w związku ze mną, ale zawsze lubiłam zapach cebuli, i lubię do dziś. Kiedyś usiadłam z jednym moim kolegą, o którym wiedziałam, że żywił się na studiach podobnie do mnie, żeby powspominać i pośmiać się trochę. Kiedy doszliśmy do cebuli, naturalnie zaczęliśmy rozwodzić się jak dobrze smakuje podsmażona, zwłaszcza kiedy człowiek jest wygłodniały jak student. W pewnym momencie kolega powiedział: "A jeszcze jak czasem była parówka do podsmażenia z tą cebulą!" Na co ja oburzyłam się: "Parówka? Ty burżuju! Kromkę chleba pokrój w kostkę, podsmaż z cebulą i też będzie dobrze!" Znowuż inny mój kolega miał i nadal ma pewną regułę życiową: nie ufa nikomu, kto nie lubi czosnku i cebuli. Że nie wspomnę o moim własnym Ojcu, który zawsze przy krojeniu cebuli roni łzy i powtarza: "Uwielbiam cebulę!".

Dawne czasy studenckie...

Nie wyobrażam sobie mojej kuchni bez cebuli. I nie jest to mój wymysł czy osobiste upodobanie, ale faktyczne możliwości wykorzystania cebuli są przeogromne, i pomijając wypieki słodkie i desery, nie ma chyba za wielu potraw, które mogą się bez niej obejść. Dodaje się ją do zup, do surówek i sałatek, do różnego rodzaju sosów, dipów, maczanek do warzyw, do peklowania, pieczenia, nadziewania, smażenia mięsa, drobiu i ryb, jest nieodłącznym składnikiem różnego rodzaju przystawek, a także może sama stanowić danie główne w postaci np. placków albo nadziewanej cebuli.

O jej właściwościach leczniczych wypowiadać się nie będę, bo nie jestem lekarzem. Niemniej przez całe dzieciństwo słyszałam, że cebula jest bardzo zdrowa, dobra dla serca i układu krążenia, i że kto je dużo cebuli, ten rzadko choruje, bo jest ona naturalnym antybiotykiem. Zapewne ma więcej leczniczych właściwości, ale nawet gdyby ich nie miała, jej uniwersalność w kuchni i tak zapewniłaby jej karierę.

Poniższy przepis dostałam od mojej Mamy, która wyczytała go w jakimś czasopiśmie. Idealna przystawka na przyjęcie, a także dobra przegryzka dla jednej osoby. Ja osobiście nie muszę zapraszać gości, by się uraczyć tym prostym, cebulowym daniem.

CEBULKI W SOSIE KREMOWYM

pół kilo małych marynowanych cebulek (jeśli nie można ich dostać, można użyć szalotek, albo cebul średniej wielkości pokrojonych w kawałki)

wrząca woda

40 g masła

25 g mąki

300 ml wywaru z kurczaka

150 ml mleka

1 łyżka świeżej, posiekanej szałwii lub 1 i 1/2 łyżeczki suszonej szałwii

2 łyżki chudej śmietany

1 łyżka natki pietruszki, posiekanej

sól i pieprz

Włożyć cebulki do miski, zalać wrzącą wodą, odstawić na kilka minut, osączyć (aby było łatwiej je obrać). Obrać cebulki, odcinając końce z korzeniami. Stopić masło w dużym rondlu lub garnku o grubym dnie i smażyć cebulki, aż się lekko zrumienią. Potrząsać przy tym rondlem, żeby podsmażyły się równomiernie (nie mieszać, by ich nie uszkodzić). Zmniejszyć ogień i wsypać do rondla mąkę. Delikatnie podsmażać przez 1-2 minuty, cały czas mieszając. Następnie stopniowo wlać wywar z kurczaka i mleko, nie przerywając mieszania. Doprowadzić do wrzenia, mieszając, aż sos zgęstnieje. Wsypać szałwię i doprawić solą i pieprzem. Zmniejszyć ogień, tak by sos tylko minimalnie wrzał, przykryć rondel i gotować przez około 15 minut, aż cebulki staną się miękkie, od czasu do czasu zamieszać, żeby sos się nie przykleił do rondla (uważać, by nie uszkodzić cebulek). Dodać śmietanę i posiekaną natkę pietruszki, mieszać, spróbować, i jeśli trzeba doprawić. Całość dobrze podgrzać, ale nie zagotowywać. Przełożyć na ogrzany półmisek i podawać.

Bon appétit :-)!

http://www.bonappetitcava.blogspot.com/
 
Artykuł pochodzi z serwisu artykuly.com.pl - Twojego źródła artykułów do przedruku.


best linux hosting

środa, 26 stycznia 2011

Pomidor – owoc czy warzywo?

Katarzyna Dudziuk

Dla naukowców-botaników – oczywiście, owoc. Większość populacji ludzkiej, zapytana znienacka, zapewne powiedziałaby: warzywo. A ja mówię: nieważne, czy owoc, czy warzywo, w każdym razie: niezwykle smaczna, uniwersalna roślina i mój stały towarzysz od kiedy skończyłam 16 lat. 

Jako dziecko byłam okropnym niejadkiem. Potrafiłam godzinami „modlić się” nad talerzem zupy. Mój wujek żartobliwie wspomina, że dzieciństwo przeżyłam na jabłkach i landrynkach pomarańczowych. Nie jadłam wielu rzeczy i kiedy o tym teraz myślę, to żal mnie ściska za te stracone lata. Ale staram się teraz to nadrobić.

Nawet nie wiem, jak ani dlaczego tak się stało, lecz przyszedł taki dzień, kiedy stwierdziłam, że chcę jeść pomidory, maliny i płatki owsiane, że porzeczki, śledzie i wątróbka są pyszne (zwłaszcza jeśli dwoje ostatnich przyrządza się z cebulą) i że od teraz moim obowiązkiem jest nadrobić stracony czas na polu doznań smakowych.

Pomidory najłatwiej weszły do mojego jadłospisu i zagościły tam na stałe, co pewnie wynika z tego, że aby je jeść, wystarczy odrobina soli i pieprzu – a i to nie zawsze jest potrzebne. W moim przypadku, pomidory okazały się istnym dobrodziejstwem, zwłaszcza po moim powrocie ze Stanów. Wtedy właśnie wyszło, że mam za niski poziom potasu, co objawiało się omdleniami pod prysznicem, kiedy puszczałam sobie gorącą wodę. Po uzyskaniu wyników badań, mój Ojciec zalecił: ziemniaki i pomidory – żadnych suplementów. Po dwóch tygodniach diety ziemniaczano-pomidorowej, wyniki badań miałam niemalże wzorcowe.

Pamiętam też pielgrzymkę do Sanktuarium w Fatimie. Mieliśmy przygotowany suchy prowiant, który dobrze spełniał swoje zadanie jako nasze przegryzki i kolacje (śniadania i obiady jedliśmy w hotelu). Jednego razu wybraliśmy się na spacer po Fatimie i weszliśmy do pierwszego lepszego marketu. Spragnieni jakiejś odmiany kupiliśmy 1,5 kg pomidorów, takich zwykłych czerwonych, nie za dużych, jakie można też dostać na każdym rynku latem w Polsce, żółty ser z dziurami i, zdaje się, jakiś pasztet na chleb. W pokoju hotelowym zrobiliśmy sobie kanapki z serem i pomidorem. I po pierwszej kanapce chleb, ser i pasztet poszły w zapomnienie, a my przez pół godziny pochłonęliśmy 1,5 kg pomidorów. To chyba były najlepsze okazy, jakie miałam możliwość skosztować.

Nie chciałabym tu narzekać, ale fakt jest faktem: pomidory, które można było dostać w supermarketach w Anglii smakowały jak papier, a raczej: w ogóle nie smakowały. W przypływie desperacji, kupowałam małe pomidorki koktajlowe, które miały smak pomidora, ale posiadały też tę wadę, że były zwyczajnie za małe. W Anglii słońce rzadko pojawia się zza chmur. Te nieszczęsne pomidory zwyczajnie nie miały jak rosnąć i nabierać słodyczy. Biedne pomidory...

Na szczęście tu w Polsce nie ma takiego problemu. Podaję więc przepis na włoski omlet z pomidorami. Jest to danie raczej na lato, ale to też wpisuje się w obecny klimat opadów śniegu za oknem i tęsknotą za ciepłym, lipcowym słońcem.

FRITTATA Z FENKUŁEM I POMIDORAMI

2 małe bulwy fenkułu

5 pomidorów, obranych ze skórki

1 łyżka oliwy z oliwek

50 g masła

8 jajek

2 łyżki parmezanu, startego

drobno starta skórka z 1 cytryny

2 łyżki siekanego szczypiorku

1 ząbek czosnku, posiekany

sól i pieprz

siekane pędy fenkułu lub koperek do dekoracji

Rozgrzewamy opiekacz do wysokiej temperatury. Rozcinamy bulwy fenkułu wzdłuż na cztery części (zachowujemy zielone pędy). Usuwamy twardy środek i warstwy zewnętrzne, potem cienko kroimy bulwy w plastry. Każdy pomidor kroimy na osiem cząstek i wyrzucamy nasiona. Rozgrzewamy olej i połowę masła na patelni teflonowej o średnicy 25-30cm. Kiedy tłuszcz zacznie skwierczeć, wrzucamy fenkuł i smażymy przez 5 minut na średnim ogniu, aż zmięknie. W tym czasie ubijamy jajka i dodajemy do nich ½ łyżeczki soli, trochę pieprzu, skórkę z cytryny, parmezan i szczypiorek. Wrzucamy czosnek i pomidory na patelnie do fenkułu, całość smażymy jeszcze przez minutę. Doprawiamy odrobiną soli i pieprzu. Wrzucamy resztę masła na patelnię. Kiedy zacznie się pienić, nalewamy ubite jajka (mieszamy, by wszystkie składniki rozprowadziły się równomiernie). Przykrywamy i smażymy na małym ogniu przez 8 minut, aż jajka niemal się zetną. Szerokim nożem rozluźniamy brzegi omletu. Patelnię wstawiamy do opiekacza na 4 minuty, by podpiec omlet (jeśli ktoś nie ma opiekacza, może odwrócić frittatę na patelni, by przysmażyć ją z wierzchu). Zsuwamy omlet na talerz i kroimy na ćwiartki. Dekorujemy i od razu podajemy.

Bon appétit :-)!

Przepis pochodzi z dwutygodnika „Świat Kuchni. Samouczek dobrego gotowania” wydawanego przez „Marshall Cavendish. Polska Sp. z o.o.” w latach 1997-2000, z działu: „Dania z jaj oraz dania jarskie”, strona 42. 

Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl


wtorek, 25 stycznia 2011

Gdzie kucharek cztery...

Autorem artykułu jest Eryka

Niewielka różnica, niż gdyby byłoby ich sześć. Zwłaszcza jeśli te kucharki są młode, dopiero uczą się gotować, są studentkami i nie mają za dużych funduszy, a właśnie postanowiły spędzić wieczór i razem coś ugotować.

Historia ta miała miejsce na drugim roku moich studiów, po sesji zimowej. Było nas dokładnie cztery dziewczyny, które trzymały się razem, wspierały się nawzajem i razem też świętowałyśmy nasze małe i wielkie zwycięstwa. A ponieważ zaliczenie kolejnej sesji przez nas wszystkie w terminie było sukcesem, który rzadko miał miejsce, postanowiłyśmy to uczcić.

Wybór dania pozostawiono mnie. Wybrałam więc przepis na potrawę, której nigdy w życiu nie robiłam i która pochodziła z książki kucharskiej napisanej przez pisarkę pochodzącą z Chile. Moja decyzja została zaakceptowana i wspólnie wybrałyśmy się na zakupy. I w tym momencie zaczyna się historia mojej pierwszej katastrofy kulinarnej - mojej, bo przepis był ode mnie i w sumie to ja przewodziłam temu gotowaniu.

Rzecz polegała na tym, że pewnych składników nie mogłyśmy dostać, a inne były dla nas za drogie. O ile zamienienie ryżu arborio na zwykły ryż, czy grzybów portobello na pieczarki chyba nie mogło robić wielkiej różnicy, to jednak zamiana białego wina na wytrawne martini (bo było w promocji), jak również zamiana rozmarynu na zioła prowansalskie różnicę zrobiły i to - proszę mi wierzyć - ogromną!

Zebrałyśmy się w sobotni wieczór na stancji którejś z nas i przystąpiłyśmy do dzieła. Praca w sumie szła całkiem sprawnie, wymieniłyśmy się przy garnku, by mieszać. Słuchałyśmy Macy Gray, śpiewałyśmy razem z nią "I try", dużo się śmiałyśmy, a ryż beztrosko wchłaniał bulion i martini i nic nie wskazywało na to, że coś może być nie w porządku.

Zatem nadeszła to chwila. Muszę powiedzieć, że dziewczyny zachowały się jak prawdziwe przyjaciółki. Każda z nich zjadła co najmniej pół talerza twierdząc, że risotto jest bardzo dobre, ale bardzo sycące. Ja nie byłam taka wyrozumiała. Po trzech łyżkach odsunęłam od siebie talerz czując, że chyba zapadnę się ze wstydu pod ziemię.

Nie doceniłam jednak dziewczyn. Ściągnęły mnie z krzesła na podłogę, gdzie umieściłyśmy się wygodnie z napojami i rozpoczęły się nasze niekończące się, godzinne, nocne rozmowy - jedne z wielu, w jakich na studiach brałam udział. Temat risotta, jeśli był poruszany, to tylko z kontekście, że "było to naprawdę dobre". A potem, kiedy już wstyd mi trochę minął, wszystkie zgodnie przyznawałyśmy, że danie byłoby dobre, "gdyby nie martini".

Do dziś dnia nie zrobiłam tego risotta. Choć teraz już bym mogła, bo grzyby portobello można dostać w dużych supermarketach, rozmaryn hoduję sobie na parapecie, suszony też w sklepach jest, no i nic, absolutnie nic nie skłoniłoby mnie dzisiaj, by białe wino w potrawie czymkolwiek zastępować. Ale potrzebuję jakiejś wielkiej okazji. Może w wakacje, kiedy przyjaciele zjadą się do mnie...

Tymczasem zachęcam do wypróbowania przepisu na risotto - podaję go niżej. Oryginalna postać - prosto z książki. I osobista rada: trzymać się przepisu tak ściśle, na ile się da.

RISOTTO WEDŁUG LORI

1 filiżanka ryżu arborio

1 filiżanka posiekanych pieczarek

1 filiżanka posiekanych grzybów portobello

3 filiżanki bulionu z warzyw

2 łyżki masła

4 łyżki oliwy z oliwek

3 łyżki drobno posiekanej cebuli

pół filiżanki tartego parmezanu

1 łyżka utartego czosnku

1 łyżeczka oliwy z oliwek aromatyzowanej truflami (dowolnie)

pół filiżanki białego wina

1 łyżeczka posiekanego rozmarynu

pół łyżeczki świeżo startej gałki muszkatołowej

sól

Podgrzej bulion i zdejmij go z ognia. Na patelni rozgrzej 3 łyżki oliwy i 1 łyżkę masła i podsmaż cebulę, czosnek, pieczarki i pozostałe grzyby. Odłóż na oddzielny talerz. Na tej samej patelni na pozostałej łyżce oliwy i łyżce masła podsmaż delikatnie ryż z dodatkiem rozmarynu i gałki muszkatołowej, a następnie powoli dodaj bulion. Ryż powinien się gotować na wolnym ogniu pod przykryciem i należy go od czasu do czasu zamieszać. Po upływie 20 minut dodaj grzyby i pieczarki. Zamieszaj, wlej pozostały bulion i wszystko razem gotuj jeszcze przez kolejne 10 minut, często mieszając. Kiedy ryż jest już miękki (nie może być zbyt suchy), wlej do niego pół filiżanki wina i oliwę truflową i pogotuj jeszcze przez parę minut. Ewentualnie dosól. Zdejmij z ognia, posyp tartym serem i podawaj gorące risotto.

Bon appétit :-)!

Przepis pochodzi z książki Isabel Allende "Afrodyta" wydanej przez wydawnictwo "MUSA SA" w 2001r.


Artykuł pochodzi z serwisu Publikuj.org.

best linux hosting


poniedziałek, 24 stycznia 2011

O chlebie część 2, czyli francuskie bułeczki w Anglii

 Katarzyna Dudziuk

Tęsknota za smakiem chleba nie jest wymysłem literatury. Zazwyczaj nikt się nad tym nie zastanawia, bo i po co, skoro codzienna obecność chleba na stole i w każdym sklepie jest faktem. Ale wystarczy wyjechać na dłużej...

W USA spędziłam ponad rok. Potrzebę na chleb zaspokajałam kupując go w polskim sklepie, lub też, kiedy nie miałam czasu jechać do sąsiedniego miasta, by go nabyć, kupowałam bajgle w amerykańskich supermarketach – a trzeba przyznać, że ich wybór smakowy był bardzo duży: zwykłe bez dodatków, z rodzynkami, z solą kamienną, moje ulubione z kminkiem, z makiem, jajeczne, czekoladowe, z lukrem, i pewnie wiele innych, o których już nie pamiętam. Chleb w polskim sklepie był sprowadzany i rzadko kiedy trafiałam tam, kiedy był świeży, za to bajgle były świeże zawsze. Wielką pomocą też były bułeczki, które serwowała restauracja, w której pracowałam. Nie mam pojęcia, skąd one pochodziły, ale w smaku były zupełnie jak polskie kajzerki.

Mimo to, kiedy wróciłam do kraju, jeszcze nie zdążyliśmy dojechać do domu, a już zdążyłam uprosić Ojca, by się zatrzymał przy piekarni, aby kupić chleb. Do dziś pamiętam, że z radości chciałam zapłacić przy kasie dolarami, bo z rozpędu wyciągnęłam portfel, a nie miałam jeszcze polskiej waluty.

Potem przez jakiś czas mieszkałam w Anglii, w hrabstwie West Yorkshire. Tam również były polskie sklepy i tym razem w mieście, w którym mieszkałam. Było tam tak wiele Polaków, że z czasem sklepy prowadzone przez Pakistanów także zaczęły tworzyć działy z polskimi produktami i tam również można było dostać polskie pieczywo. Miało ono zwykle już dwa, trzy dni, ale najważniejsze, że w ogóle było. Natomiast chleb angielski...

Gwoli wyjaśnienia dodam, że chodzi mi o chleb tostowy. Nie jestem mocno wybredna, zostałam nauczona, by nie wybrzydzać przy jedzeniu. Ale kiedy spróbowałam tego tostowego chleba, dostałam nie tylko rozstroju żołądka, ale i nerwów. Możliwe, że zwyczajnie nie byłam do niego przyzwyczajona, ale po spróbowaniu nie widziałam ani jednego powodu, bym miała się do niego przyzwyczajać.

Pobyt w Anglii miał tę zaletę, że lot samolotem do Polski zajmował dwie i pół godziny. Możliwe więc były w miarę częste i regularne wizyty w domu, a co za tym idzie – domowe jedzenie. Jednakże, większość czasu spędzałam w Anglii i tam prowadziłam moje małe gospodarstwo. Myślę, że chwila, w której zdecydowałam się sama piec pieczywo, musiała przyjść prędzej czy później.

Za którąś wizytą w domu znalazłam książkę, którą kupiłam w czasach, kiedy namiętnie się odchudzałam, napisaną przez Francuzkę, która mieszka obecnie w Nowym Jorku. W tej książeczce znalazłam idealne rozwiązanie na moją potrzebę świeżego pieczywa. W dodatku przepis jest bardzo prosty, a składniki można dostać wszędzie. Rozpoczęłam więc produkcję bułeczek jogurtowych, nie tylko dla siebie, ale zanosiłam je również do przyjaciół na „proszone” przyjęcia. Pewnego razu omal nie spadłam z krzesła ze śmiechu, kiedy jeden mój kolega – gdy się dowiedział, że bułeczka, którą właśnie je, została upieczona może przed dwoma godzinami – oglądał ją z niedowierzaniem, a następnie wetknął w nią widelec, by sprawdzić, czy aby na pewno jest świeża.

Poniżej przepis na bułeczki – mój ratunek w Anglii.

BUŁECZKI Z MAKIEM

1 jajko

1 łyżka stołowa wody

1 i 1/3 szklanki zwykłego jogurtu (ja zawsze używałam jogurtu greckiego)

4 łyżki stołowe oliwy

2 i ½ szklanki nieprzesianej mąki

2 łyżki cukru

1 łyżeczka soli

1 łyżka stołowa proszku do pieczenia

1 łyżka maku

Rozmącić jajko z wodą. Odstawić. Ubić jogurt z oliwą na gładką masę. Przesiać mąkę z cukrem, solą i proszkiem do pieczenia. Zrobić dołek i wlać do środka mieszankę jogurtu z oliwą. Wymieszać końcami palców do całkowitego połączenia z mąką. Wyrabiać, aż ciasto nie będzie przywierało do palców i uzyska gładką konsystencję. Rozgrzać piekarnik do 220°C. Uformować 12 kulek i ułożyć na pergaminie (ja używam folii aluminiowej i też jest w porządku). Posmarować rozbełtanym jajkiem i posypać makiem. Ostrym nożem naciąć na krzyż wierzch każdej bułeczki. Piec przez 30 minut albo dopóki bułeczki nie nabiorą złocistej barwy. Smaczne są ciepłe, ale można oczywiście podawać je ostudzone do temperatury pokojowej.

Bon appétit :-)!

Przepis pochodzi z książki Mireille Guiliano "Francuzki nie tyją. Sekret jedzenia dla przyjemności" wydanej przez "Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz" w 2005r.


http://www.bonappetitcava.blogspot.com/

Artykuł pochodzi z serwisu http://artelis.pl/

best linux hosting

niedziela, 23 stycznia 2011

O chlebie

Katarzyna Dudziuk 

To jedna z takich rzeczy, o których mówi się zmienionym głosem. O której nawet nie trzeba wiele mówić. Odwieczny symbol i szara codzienność. To, co najpożywniejsze z płodów ziemi i najlepsze z człowieka. Zwykły, powszedni chleb.


Istnieje wiele rzeczy na świecie, bez których spokojnie mogę się obejść w codziennym życiu i nawet tego nie zauważam. Posiadanie samochodu czy telewizora, wypady na weekend do Paryża, cotygodniowe wizyty u fryzjera czy kosmetyczki, itp. – wszystkie te rzeczy – aczkolwiek miłe – nie są mi niezbędne w życiu, a brak ich nie wpływa w najmniejszym stopniu na jakość moich dni i nocy.


Czego nie mogę powiedzieć o chlebie. Pomijając już czysto kulinarny aspekt problemu – są w moim życiu „miłości nabyte”, jak: kawa, pomidory, laptop, komórka, owoce morza, książki, muzyka fortepianowa, papier. Rzeczy, które może kiedyś nie były mi potrzebne do szczęścia, ale teraz są, choć nie muszę się nimi cieszyć koniecznie każdego dnia.


Ale istnieje jedna rzecz, bez której nie umiem się obejść na codzień (że nie wspomnę, że nie chcę i nie życzę sobie się obywać): chleb. Szczerze mówiąc, nie pamiętam, by w moim życiu kiedykolwiek go nie było, bym kiedykolwiek żyła bez świadomości istnienia chleba. Nawet w trudnych czasach mojego dzieciństwa chleb był jedną z podstaw codziennego żywienia, choć, oczywiście, było go mniej i musiał starczyć na dłużej, niż jest to konieczne obecnie.


Jeśli istnieje jedna, jedyna rzecz, która jest wynalazkiem i tworem człowieka, a o której nie można wymienić nawet jednej złej cechy, to jest nią chleb. Słyszałam głosy, że chleb jest tuczący (jako ta „zła” cecha). Owszem, chleb może być tuczący, jeśli jedzony w nadmiarze. Co można powiedzieć o każdym produkcie spożywczym – wszystko w nadmiarze tuczy lub szkodzi.


Wiem, że wiele diet odchudzających zaleca ograniczenie lub zupełne wyłączenie chleba z codziennego żywienia. Biorąc pod uwagę, że żyjemy w normalnym kraju, gdzie problem masowej śmierci głodowej nie istnieje, i – bo jakże by inaczej – tabelę kaloryczności, mogę zrozumieć logikę takich zaleceń w dietach odchudzających. Jednakże – jak mówi jedno powiedzonko – punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Czasem dobrze jest się postawić w sytuacji innych ludzi, w tym przypadku: w sytuacji człowieka głodnego. Ktoś, dla kogo głód jest codziennością, nie będzie myślał o kaloryczności – dla niego przysłowiowa kromka chleba będzie ratunkiem i zbawieniem.


Dla mnie chleb jest wyrazem harmonii świata przyrody i świata ludzi, gdyż powstaje po połączeniu tego, co daje nam ziemia oraz pracy i wysiłku człowieka. Jest też symbolicznym wyrazem miłości człowieka do człowieka, gdyż dzieląc się chlebem, człowiek daje drugiemu środek do podtrzymania życia, czyli symbolicznie mówi „chcę, żebyś żył”.


Nie ma teraz potrzeby pieczenia chleba w domu, każdy sklep spożywczy ma go w swoim asortymencie. Niemniej, od czasu do czasu miło jest napełnić cały dom zapachem pieczonego, świeżego chleba. Poniżej więc zamieszczam prosty przepis na domowy chleb. Dostałam go od mojej szefowej Agnieszki, właściwie wyprosiłam po tym, kiedy raz przyniosła go do pracy „na spróbowanie”. Podaję go tak, jak go dostałam - w dokładnym, „oryginalnym” brzmieniu.


ZACZYN


1 dzień – 1/3 szklanki mąki żytniej chlebowej + 1/3 szklanki ciepłej wody – wymieszać w wysokiej misce, przykryć ściereczką i zostawić w ciepłym miejscu.

2 dzień – ¼ szklanki mąki + ¼ szklanki wody, dosypać i wymieszać.

3 i 4 dzień – tak samo.

5 dnia zaczyn powinien mieć bąbelki i zapach kwasu.

Pierwsze pieczenie proponuję z ½ porcji – patrz przepis chleb.


CHLEB


1 kg maki tortowej

1 kg mąki żytniej

1 szklanka otrąb pszennych

1 szklanka ziaren słonecznika

1 szklanka siemienia lnianego

1 szklanka płatków owsianych – zwykłych

3-4 pełne łyżeczki soli kamiennej

2l ciepłej wody (z kranu)

zaczyn


Zaczyn (8 łyżek) oraz wszystkie składniki wymieszać dokładnie. Z tego ciasta odłożyć 8 łyżek (jako zaczyn) do słoika i trzymać w lodówce (może stać 2-3 tygodnie) – nie dokręcać słoika, bo zaczyn rośnie. Przygotować 3 blaszki keksówki, wysmarować olejem i wyłożyć ciasto (ja wykładam blaszki papierem do pieczenia dwustronnie silikonowanym). Przykryć ściereczką i odstawić na 6-7 godzin do wyrośnięcia. Gdy wyrośnie posmarować wierzch olejem. Wstawić do zimnego piekarnika. Piec 1 godzinę 20 minut w temperaturze 180-200°C. Po wyjęciu z piekarnika wierz chleba posmarować wodą. Pozostawić w blaszkach 15 minut. Studzić odwrócony do góry spodem.


Bon appétit :-)!


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

best linux hosting